środa, 13 czerwca 2012

Maniusia Marynia Maria - Maria Stępkowska - Szwed

Wydawnictwo BIS, Okładka miękka, 444 s., Moja ocena 5,5/6
Ja, Maria Elżbieta Szwed z domu Stępkowska, nosząca po mieczu herb Suchekomnaty, po kądzieli Starża, opisuję sagę naszej rodziny, opierając się wiernie na dokumentach i zasłyszanych opowiadaniach mojej babki, Urszuli Sulimierskiej, rodziców: Michała Wacława i Walerii Stępkowskich, a także na opowieściach ciotek. Ponieważ noc jest dla mnie zawsze dobrym doradcą, zaczynam w imię Boże opowiadanie l stycznia 1989 roku o północy, w siedemdziesiątym trzecim roku życia, i zostawiam dzieciom i wnuczętom dla pamięci. (...)
Marzyłam o dotarciu do korzeni mojego rodu, do ustalenia faktów, cofnięciu się mocno w czasie, aby głębiej przeżyć losy osób mi bliskich, znanych i nieznanych, które tworzyły również moją historię. (…)
Książka jest wyjątkowa tak, jak wyjątkowy jest zacytowany wyżej wstęp. Daje on przedsmak, ale tylko przedsmak tego, co was pochłonie po rozpoczęciu lektury. A, że książka was porwie, tego jestem pewna. Jest to przewspaniała saga rodzinna opowiadająca o życiu autorki, jej dzieciństwie, takim sielskim i anielskim, który spędzała w majątku rodziców, majątku, który niestety już dzisiaj nie istnieje, ale ważne, że pozostały wspomnienia, tych nikt nie odbierze. Autorka opowiada także o młodości w niewielkim, ale uroczym miasteczku. Miasteczko to dzisiaj nazwalibyśmy po prostu dziurą, ale kilkadziesiąt lat temu miało ono swój niepowtarzalny klimat, klimat, którego niestety na próżno teraz szukać. 
Wraz z autorką zanurzamy się w świat magiczny, który niestety już zaginął. Maria Stępkowska – Szwed powiada nam także życiu w magicznej leśniczówce w Puszczy Kozienickiej; opowiada o psikusach płatanych w dzieciństwie, o przywarach poszczególnych członków rodziny, o miłości, która wszystkich łączyła. 
Książka jest sagą dwóch rodów szlacheckich chlubiących się herbami Suchekomnaty i Starża. Autorka w swojej opowieści sięga, aż do czasów swego dziadka Ludwika Błażeja Stępkowskiego – sędziego radomskiego z czasów zaboru rosyjskiego; opowiada nam historię od powstania styczniowego począwszy, a na II wojnie światowej skończywszy. 
Co istotne, autorka opiera się nie tylko na swoich wspomnieniach, czy wspomnieniach bliskich, wiadomo – pamięć może być zawodna, korzysta także z rodzinnych zbiorów magicznych, czyli zdjęć, zapisków, listów – skarbów pielęgnowanych i przekazywanych, jak najcenniejsze relikwie z pokolenia na pokolenie. Skarby te są duszą rodziny, są jej sensem, bo czymże byłaby rodzina bez wspomnień, bez tych skrawków codzienności, chwil zwyczajnych i magicznych, o których tak fascynująco opowiada autorka. Powinnam przepisać co najmniej pół książki, żebyście chociaż odczuli odrobinę, co mnie tak uwiodło w książce, ale poprzestanę na fragmencie.   

(...)Dwa razy w tygodniu piekła Katarzyna pieczywo, a więc dla czeladzi bochny razowego chleba, kilka bochenków pytlowego na stół dla państwa, jakieś bułeczki, rogaliki i obowiązkowo biszkopt, który wybornie smakował z zimnym mlekiem. Pamiętam również wspaniały kompot, podawany prosto z piwnicy pod koniec smakowitego obiadu. Był wychłodzony, pachnący malinami i agrestem. Pływały w nim nieraz olbrzymie renklody, żółte albo czerwone. Podczas gotowania wrzucała Katarzyna dla zapachu laskę cynamonu i parę goździków. Albo te półmiski kurcząt pieczonych, salaterki mizerii i młodych ziemniaków z koperkiem. Podczas upałów bywał chłodnik z botwinki z pysznym mięsem lub zsiadłe mleko z piwnicy, które można było nożem kroić, tak było sztywne.
Dzieci przy posiłkach siedziały zwykle na tak zwanym „szarym końcu” stołu. Tam nam było najlepiej, bo można się było nawet pośmiać. Kiedyś podano na deser kompot ze śliwek. Ja, chcąc kuzynkowi posłać pestkę, wzięłam ją w dwa palce i tak niefortunnie nacisnęłam, że ta przeklęta przeleciała parabolą nad stołem i zadzwoniła o talerz stryja. Nic nie powiedział, tylko spod nawisłych brwi przyjrzał mi się surowo. Wolałabym zapaść się wtedy pod ziemię. Ale dzieci szybko zapominają o swych skądinąd niewinnych wykroczeniach. Myślę, że i dorośli również. Grunt, że lato, że wesoło, że apetyt!
Tego właśnie apetytu dodawała nam, dzieciom, kuracja letnia księdza Kneippa, do jakiej wdrożone byłyśmy przez naszą babcię Urszulę. Biegłyśmy więc z Aniusią co rano na rosę prosto z łóżek, jeszcze w nocnych koszulach. Aby skrócić sobie drogę, wyłaziłyśmy przez okno na daszek od piwnicy i po drzwiach skakały na trawę. Rosa rano była zimna. Nieraz aż nogi marzły. Po pięciu minutach spaceru tą samą drogą wracałyśmy do łóżek, obmywszy tylko nogi z piachu. Rozgrzewka nie trwała więcej niż kilka minut, bo wnet trzeba było ubierać się na śniadanie. (...) 

Opowiem teraz o piwnicy. Zawsze nas kusiła swoim chłodnym i ciemnym wnętrzem. Po zejściu z kilku stopni ukazywały się oczom nieoswojonym z ciemnością olbrzymie brzuchate beki z kapustą kiszoną. Pod ścianą stały rzędem antałki z kiszonymi ogórkami, przykryte liśćmi wiśniowymi dla twardości. Za nimi jakieś paki i skrzynie. Na kupach stosy kalarepy, rzodkwi czarnej i rzepy zachęcały do chrupania. Pod sufitem, na drążkach, wisiała do góry korzeniem brukselka i kapusta włoska. Drzwi na przeciwległej ścianie od wejścia, grube i ciężkie, były zawsze zamknięte na olbrzymią kłódkę. Ciekawe, zaglądałyśmy nieraz przez szparki, co też dzieje się za nimi, ale jakoś nic nie było widać. Pytałyśmy nieraz dziewcząt, które nabierały kapustę z beczek do olbrzymich garów, co też tam jest za drzwiami. Ale one pytały z kolei niezmiennie, czy znamy bajkę o trzynastym pokoju, do którego nie wolno było wchodzić. Tym bardziej nas to intrygowało. Dopiero kiedy byłam większa i mama po ciemnych schodkach sprowadziła mnie do piwnicy przyległej obok, zobaczyłam, co znajdowało się za tą ścianą z desek i za tymi grubymi drzwiami. Naprawdę było co oglądać. Na półkach pod ścianami leżały poukładane jabłka i gruszki, każde ogonkiem do góry, a w opałkach, zerwane przed mrozem węgierki. Mama mówiła, że najpiękniejsze poszły do kamiennego garnka i są zakopane w piwnicy w piachu. Dopiero na Boże Narodzenie były wyjmowane i piętrzyły się w szklanych kloszach, śliwki jak z drzewa zdjęte, jeszcze z kolorkiem, a niektóre nawet z listkami. Na innej wąskiej półce stały słoiki z konfiturami i galaretką, butelki z sokami. Na zimnej podłodze szare siwaki z mlekiem (garnki wypalane z siwej gliny), z których wielką chochlą zbierała mama śmietanę do drewnianej maślnicy. I tu, w chłodzie, na schodkach siadała dziewczyna i robiła masło, a było pyszne, pachnące, z łezką wody.  (...)

Mnie od razu łezka kręci się, ale  w oku, gdy czytam takie wspomnienia. Wiele z nich śmiało mogę także przypisać wakacjom u mojej ukochanej prababci, które do dziś (mimo, iż upłynęło wiele lat) pamiętam doskonale. Pamiętam i zrywanie owoców o świcie, wypiekanie chleba w specjalnym piecu, smażenie konfitur (jakie pyszne były takie przypalone, walczyłyśmy o nie z kuzynką:)), pamiętam też długie rozmowy i szacunek dla rodziny i osób starszych.Ten świat także odszedł wraz ze śmiercią prababci i niestety nikt w mojej rodzinie nie potrafi go odtworzyć, choćby w minimalnym stopniu.
Co przez cały czas lektury rzucało mi się w oczy, to wyjątkowe wprost więzi, które łączyły członków rodziny. Autorka opisuje historię rodów na przestrzeni burzliwych dziejów naszej ojczyzny. W tamtym okresie wiadomo, różnie bywało, ale w tych rodzinach zawsze było wiadomo jedno, że wszyscy mogą na siebie liczyć. Mimo przeciwności historii i losu członków rodzin zawsze wiązały ze sobą wyjątkowe więzy, co widać od pierwszej strony. 
Ogromną przyjemnością była dla mnie lektura książki, raz ze względu na niesamowitych wprost ludzi, którzy przewijali się na jej kartach, a dwa ze względu na wspaniały język, jakim posługuje się pisarka. Język Marii Stępkowskiej – Szwed jest językiem pięknym, to wspaniała, coraz rzadziej niestety używana dziś polszczyzna. A przy tym nie jest to język absolutnie anachroniczny, jest on piękny, a autorka posługuje się nim wspaniale i z ogromna swadą. 
Ciekawostką jest to, że autorka jest matką Tomasza Szweda – znanego twórcy muzyki country, spełnioną żoną i matką. Nic więc dziwnego, że będąc tak wspaniałą, w pełni  zrealizowaną życiowo i uczuciowo kobietą, napisała tak niesamowitą książkę, którą mimo blisko 500 s. czyta się błyskawicznie. I tylko na końcu żal, że już się skończyła, ta wspaniała opowieść o życiu... Jedyny minus, ale naprawdę drobny, to brak fotografii, które w tego typu pozycjach wydają mi się wręcz niezbędne. 
Polecam książkę wszystkim, zarówno tym lubiącym sagi, jak i tym lubiącym historię, dobrą literaturę, czy szukającym chwili zapomnienia i oderwania od rzeczywistości. 
Dajmy się choć na chwilę porwać magii świata Marii Stępkowskiej – Szwed; świata, który niestety bezpowrotnie odszedł.  

17 komentarzy:

  1. Rety, aż ślinka leci... Cudowne fragmenty wybrałaś, tęskno mi się zrobiło na duszy, że hej. Masz rację, ten świat odchodzi...

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj odchodzi niestety. Ja pamiętam i wyrabianie masła przez prababcie i babcię, pieczenie pysznych ciasteczek w kuchni na węgiel (tego smaku już się nie odtworzy w żadnym piekarniku) i pyszne jabłka z robakami:), a nie, jak teraz o smaku styropianu.
      Jedzenie się popsuło i ludzie niestety też, a rodziny rozpiechrzły się, często spotykają się tylko na pogrzebach...smutne.
      Takie smutne refleksje mnie naszły po lekturze.

      Usuń
  2. Brzmi intrygująco, a książka stoi na półce. Może czas po nią sięgnąć?

    OdpowiedzUsuń
  3. Widzę, że książka iście magiczna:) Zainteresowałaś mnie, i to bardzo.
    Pozdrawiam serdecznie!

    OdpowiedzUsuń
  4. Niesamowicie mnie zachęciłaś! Już lecę d Merlina i wkładam do koszyka, jeśli jest;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Jest, jest. Książka okładkę ma śliczną, ale nie zapowiadającą treści, dlatego łatwo ją przeoczyć w nawale innych pozycji.

      Usuń
  5. zapowiada się ciekawie i bardzo podoba mi się okładka
    pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń
  6. Okładka niezmiernie klimatyczna i zapowiada taka treść.Myślę, że warto po tę książkę sięgnąć.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj warto na prawdę. Powinna ci sie spodobać. Popytaj w bibliotekach. To wydanie jest akurat z końca 2011r., ale poprzednie pochodzi sprzed bodajże 8-10 lat, w bibliotekach powinni mieć.

      Usuń
  7. Uwielbiam takie sagi, kiedy są napisane takim językiem "z epoki" - z jednej strony, jak piszesz, nie jest anachroniczny, ale z drugiej - nikt już dziś tak pięknie nie włada naszym ojczystym językiem, i jedyne, gdzie można go jeszcze spotkać, to właśnie takie książki. Zdecydowanie muszę się w nią zaopatrzyć, zwłaszcza, ze moja mama i siostra też lubią takie klimaty.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ostatnio tak piękny język spotkałam w autobiografii Gustawa Holoubka i w Małej maturze, Majewskiego. Niby nic nadzwyczajnego, normalny język, ale jednak inny. Szczególnie, gdy porówna się go z wypowiedziami niektórych pożal się Boże redaktorów w tv.
      Książka na pewno wam się spodoba.
      Moja mama nie mogla się od niej oderwać. A twoja pewnie z rozrzewnieniem będzie niektóre fragmenty czytać.:) Polecam.

      Usuń
  8. Kocham sagi rodzinne, a więc ta to dla mnie pozycja obowiązkowa

    OdpowiedzUsuń
  9. To coś w sam raz dla mnie. Saga rodzinna mmm pychotka:) Pozdrawiam
    PS piękna recenzja:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki. Tobie polonistko:) powinna się szczególnie spodobać ze względu na język:)

      Usuń

Bez czytania będą usuwane komentarze zawierające spamy, linki do innych blogów. Mój blog, to nie słup ogłoszeniowy.