wtorek, 5 lutego 2013

Brudna robota - Kristin Kimball

Wydawnictwo Czarne, Okładka miękka, 272 s.
To taka nadprogramowa recenzja. 

Książkę podczytywałam od kilku tygodni i przyznam się szczerze, że nie skończyłam, po prostu nie trafiła do mnie, dlaczego- zaraz o tym napiszę. 
Za to książka bardzo przypadła do gustu mojej przyjaciółce, która jest nią zachwycona.
Po Brudną robotę sięgnęłam pod wpływem wielu pozytywnych recenzji w sieci, ba częstokroć peanów na cześć autorki i jej doskonałego pióra.
Kimball opowiada historię singielki z Nowego Jorku, ponad trzydziestoletniej dziennikarki, która nie znalazła jeszcze swojej drugiej połowy, bardziej wierzy w przyjaźń niż miłość. Pewnego dnia dostaje zlecenie napisania reportażu, wyjeżdża na wieś i poznaje jego – ową osławioną, wyśnioną przez miliony kobiet druga połówkę. Jest nim o wiele gorzej od niej wykształcony, nieznoszący miasta farmer idealista – Mark. Mężczyzna marzy o założeniu własnej w pełni ekologicznej i samowystarczalnej farmy. Kimball porzuca dla niego intratną posadę, sprzedaje wszystko co ma i wyjeżdża na amerykańską farmę. Razem zaczynają wszystko od podstaw.
Do tego momentu wszystko ok, nie mam zastrzeżeń co do książki.
Ale teraz zacytuję, coś co mnie od razu poraziło..
Tego pierwszego wieczoru, zamiast przeprowadzać wywiad, pomogłam mu zabić świnię. Od trzynastu lat byłam wegetarianką, a w dodatku miałam na sobie nową białą bluzkę, ale Markowi brakowało rąk do pracy, a być na jego farmie i nie pomóc wydawało się równie nienaturalne jak wskoczyć do jeziora i nie pływać. Nigdy wcześniej nie widziałam uboju zwierzęcia i nie byłam w stanie patrzeć na to, jak strzelał do świni. Była to locha o imieniu Butch, w czarno-białe łatki, zupełnie jak prosiaczek z bajki dla dzieci. Gdy znieruchomiała, odzyskałam równowagę wewnętrzną. Pomogłam wciągnąć tuszę na hak i rozciąć jej brzuch, zaczynając od mostka, a potem przytrzymywałam krawędzie parującego otworu, gdy Mark wycinał organy. Nie czułam odrazy. Ożywiało mnie to, co robiliśmy.
I żeby nie było, nie jestem nawiedzoną wegetarianką ani hipokrytką, mięso jadam, wiem, skąd się biorą kotlety, ale na Boga ojca, czy muszę o tym czytać? Niekoniecznie.
Dałam jednak książce i autorce kolejną szansę. 

Pozwolę sobie zacytować jeszcze jeden fragment...
Mark pokazał mi, jak oskubać pierś. Przytrzymał pod butem ogon, wsunął dwa palce w pióra na piersi pod mostkiem i pociągnął. Pierś oderwała się z lekkim sykiem, ukazując wnętrzności. Wyjęliśmy serca i wątróbki do miseczki. Mark oczyścił nóżki gołębia z piór i odciął je od korpusu, który obdarliśmy ze skóry, żeby nie trzeba było wszystkiego skubać. Głowy, wnętrzności i skrzydła oddaliśmy kotom, które krążyły dookoła, wpatrując się w nas wygłodniałym wzrokiem.
Poza tym w książce jest wiele opisów, jak to masło przyrządzone własnoręcznie jest smaczniejsze od tego kupionego w sklepie etc. Lub o ciemności i spokoju na farmie w nocy...
Farma jest znacznie ciemniejsza, cichsza, piękniejsza i bardziej brutalna niż wszystkie moje wcześniejsze wyobrażenia o wsi
Może inaczej podeszłabym do wielu opisów, gdyby nie fakt, że prawie każde wakacje w dzieciństwie spędzałam u rodziny na wsi i zbieranie jajek, ani dojenie krowy nie jest dla mnie jakimś wybitnym cudem, ani prawdą objawioną. Ja rozumiem, że dla mieszkanki NY praca i mieszkanie na farmie to coś unikalnego. Ale infantylności niektórych opisów nie usprawiedliwia nawet wielka miłość do farmera.
Nie muszę chyba dodawać, że książka nie przypadła mi do gustu. Po amerykańskiej dziennikarce spodziewałam się czegoś zupełnie odmiennego.
Za to moja przyjaciółka jest książką zachwycona. Wg. niej to opowieść o wielkiej miłości dwojga ludzi, którzy zyli w zupełnie innych światach, dążeniu do celu, pokonywaniu przeszkód i spełnianiu własnych marzeń.
Książka jest także (wg. mojej przyjaciółki) doskonałym podręcznikiem uczącym zakładania gospodarstwa rolnego i prowadzenia go, a nadto lekcją gotowania i tworzenia prostych dań – bohaterowie bardzo dużo gotują, a później zachwycają się smakiem przygotowanych potraw. Całość napisana jest lekko, z wyjątkowym poczuciem humoru. I chociażby dlatego (cytat z opinii przyjaciółki) po Brudną robotę warto sięgnąć.
Najbardziej jednak urzekło ją to, że bohaterowie mieli odwagę sięgnąć po wydawałoby się niemożliwe i zrealizować swoje marzenia.
Sądzę, że każdy powinien sięgnąć po Brudną robotę i ocenić samodzielnie, czy książka jest lekturą dla niego (jak dla mojej przyjaciółki) czy wręcz przeciwnie (jak dla mnie).

5 komentarzy:

  1. Nie. Ja tam nie lubię czytać o skubaniu kur, szlachtowaniu świnek, a też nie jestem żadną nawiedzoną wegetarianką. Od czytania tych fragmentów, które zaprezentowałaś aż mi w gardle stanęło. Daj ostrzeżenie na początku posta, żeby nie czytać go w trakcie lub tuż po jedzeniu.

    OdpowiedzUsuń
  2. Mnie tematyka również zupełnie nie interesuje.

    OdpowiedzUsuń
  3. Oooo dobrze, że przeczytałam. Miałam kupić, a teraz wiem, że nie chcę! Zgadzam się w 100% z Tobą, że co innego wiedzieć co się je, co innego czytać ze szczegółami o szlachtowaniu, odrywaniu skubaniu. Absolutnie nie.

    OdpowiedzUsuń
  4. Czytałam entuzjastyczną recenzję na Mieście Książek, ale z opisu już wywnioskowała, że żaden styl, choćby najlepszy, mnie nie zmusi do sięgnięcia po nią. Nie z przyczyn ideologicznych, tylko po prostu tego typu książki mnie nie kręcą. Ale fanie, że przedstawiłaś tutaj dwie skrajne oceny, bo wydaje się, że to faktycznie dobra książka, tylko nie dla każdego.

    OdpowiedzUsuń
  5. O nie! Kiedyś sięgnęłam po książkę, która miała opowiadać o uczuciach, a po jej lekturze ja, mieszczuch, mogłabym założyć własną hodowlę świń. Nigdy więcej nic podobnego nie przeczytam!

    OdpowiedzUsuń

Bez czytania będą usuwane komentarze zawierające spamy, linki do innych blogów. Mój blog, to nie słup ogłoszeniowy.