wtorek, 13 marca 2018

Elegia dla bidoków - J. D. Vance

Wydawnictwo Marginesy, Ocena 4,5/6
Recenzja mojego męża.

Elegia dla bidoków to częściowo opowieść autobiograficzna, reportaż i ciekawa rozprawka socjologiczno-społeczna.
To lektura o tym, jak dorasta się w USA w niewielkim, nędznym miasteczku w tzw. Pasie Rdzy, dlaczego jest, jak jest, dlaczego Ameryka jest jaka jest i dlaczego Trump wygrał. 

Czym jest wspomniany Pas Rdzy? To potoczne określenie terenów w północno-wschodniej części USA, charakteryzujących się znacznym rozwojem przemysłu ciężkiego. Jak się tam mieszkało w okresie prosperity przemysłu, a jak mieszka teraz, po jego upadku? Jak miejsce zamieszkiwania przełożyło się na szanse dla młodszego i starszego pokolenia? Czy w ogóle o jakichkolwiek szansach w przypadku ubogich mieszkańców Pasa Rdzy, można mówić? O tym i o wielu innych kwestiach traktuje Elegia dla bidoków.
To także dogłębna, choć podszyta ironicznym poczuciem humoru (z przebłyskami goryczy) analiza sytuacji gospodarczej, kulturalnej i społecznej Ameryki na przestrzeni lat. Wiele stron czyta się ze sporym zdziwieniem. Wszak dla nas USA to wciąż kraj dziwów, często sporych i nie do wyobrażenia.
Opowieść prowadzi nas od okresu tuż po II wojnie światowej, czasu pełnego nadziei, póżniej sensownego dobrobytu, poprzez lata coraz większego staczania się gospodarki i Ameryki (chodzi także o staczanie się intelektualne, nie tylko gospodarcze) aż do teraz.
Ameryka kolejnych dekad ukazana jest na przykładzie rodzin. Jedne uosabiają małomiasteczkowy mit od nie mającego niczego (także pod względem wykształcenia, intelektualnym) robotnika do może nie milionera, ale  wykształconego, człowieka z niższej klasy średniej. Jakby nie było, to spory awans i choć w części spełnienie amerykańskiego snu. Ów awans jest podszyty nie tylko korzystaniem z okazji, przemianami społecznymi, ale także podżwignięciem się z przemocy, alkoholizmu, biedy (finansowej i umysłowej, nawet nie wiem, która bieda przeważa) lekomanii i patologicznych relacji w rodzinie. 

To jedne rodziny będące w znacznej mniejszości. Większą grupę stanowią rodziny, którym się nie udało, a których sami Amerykanie nazywają hillbillies, czyli bidoki. To ludzie, którzy upadli wraz z upadkiem przemysłu, którym nie ziścił się w pełni amerykański sen, o których często zapomniano, których spycha się na margines.Czasami następuje miks, jeden typ rodzin miesza się z drugim.  
Ciekawie ukazane są pewne mechanizmy funkcjonujące w USA, jak np. wykluczenie (z różnych powodów) pewnych grup społecznych i konsekwencje z tym związane. 
To wykluczenie to także przekazywana z pokolenia na pokolenie nieumiejętność radzenia sobie w życiu, taki swoisty marazm. Zmusza to do kilku przemyśleń i spojrzenia na nasze, rodzime podwórko. Wbrew pozorom mechanizm amerykański w wielu aspektach znajduje odniesienie na rodzimym terenie.
Jak do tego wszystkiego doszło i co się z tym wiązało? Tego dowiadujemy się z licznych wstawek o podłożu ekonomiczno-społecznym, które są wg. mnie sporym atutem książki.
Książkę czyta się dobrze, choć należy mieć na uwadze, iż zawiera ona sporo detali biograficznych, w dużej części mocno (momentami zbyt mocno moim zdaniem) rozbudowanych. Opowieści rodzinne w kilku miejscach ciągną się, jak przysłowiowe flaki z olejem. Zapewne dla amerykańskiego czytelnika wrośniętego w tamtejszą kulturę, społeczność są bardziej interesujące.
Książka wiele tłumaczy (pod względem społeczno-polityczno-obyczajowym), ale nie wszystko. Mimo  kilku analogii do polskiej sytuacji, jest to książka pisana typowo pod członka amerykańskiego społeczeństwa i absolutnie nie dziwi mnie fakt, iż w USA stała się takim przebojem.
Nie wróżę jej jednak wielkiego sukcesu w Polsce. Nie ten odbiorca, nie ten sposób pisania, który oprócz w/w dłużyzn trąci niczym moim zdaniem nie uzasadnioną bogojczyźnianą dumą z życia w najwspanialszym kraju na świecie.
To tak, jakby książkę o prlu, okresie transformacji, dojściu po i pisu do władzy, przemianach w miejscach popegeerowskich wydać w USA...
Jeżeli mam być szczery w Elegii dla bidoków nie widzę jakiegoś wielkiego dzieła, choć jak wspomniałem, książkę dobrze się czyta (poza rozwleczonymi biogramami rodzinnymi) i mimo kilku minusów warto po nią sięgnąć.




3 komentarze:

  1. Jakoś mnie do tej książki zupełnie nie ciągnie.

    OdpowiedzUsuń
  2. Sama nie wiem czy chcę ją przeczytać. Na chwilę obecną chyba nie mam na nią nastroju, ale za jakiś czas może się to zmieni. :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Wciąż przede mną. No właśnie nawet eksperci mówią, że to nie jest wielkie dzieło. Ale i tak jest ciekawe, np. żeby porównać Amerykę B z Polską B.

    OdpowiedzUsuń

Bez czytania będą usuwane komentarze zawierające spamy, linki do innych blogów. Mój blog, to nie słup ogłoszeniowy.