Strony

wtorek, 7 maja 2013

Wywiad z Michałem Głombiowskim

Już jestem po urlopie. Baterie naładowane, nadrabiam zaległości na blogu.

16 maja ukaże się od dawna zapowiadana książka Michała Głombiowskiego Wieczorem przyjdź na zócalo.

Jest to malownicza opowieść drogi przybliżająca piękno Meksyku, Gwatemali, Salwadoru  i Hondurasu.                                                                                            
Autor opisuje poznawanie smaków, zapachów, miejsc i zwyczajów. Niespieszne celebruje przemieszczanie się z miejsca na miejsce. Prowadzi rozmowy i obserwuje codzienne życie ludzi z małych miasteczek. Michał Głombiowski dociera do miejsc zapomnianych, na uboczu, wplecionych w tajemniczą historię kultury Majów i ludu Karaibów. Gdzie bije serce zócalo – gwarnych placyków Ameryki Środkowej.
Michał  Głombiowski  nie popisuje się przed czytelnikiem erudycja, z rzadka tylko, i tyle ile trzeba, wspomina o burzliwej historii regionu, o tamtejszych wojnach i rewolucjach. Dzięki temu jego książkę czyta się lekko, a jednocześnie wiele się z niej można dowiedzieć o Ameryce i jej mieszkańcach.
O autorze: dziennikarz, redaktor, podróżnik i fotograf. Autor książki Trzeci dzień. Publikuje między innymi w Rzeczpospolitej, Gazecie Wyborczej, Polityce, Przekroju, Newsweeku, Podróżach, Travelerze. Mieszka w Gdańsku.

Poniżej wywiad, jaki pracownicy Wydawnictwa Literackiego przeprowadzili z autorem:

Wydawnictwo Literackie: Jakie są różnice między krajami (Meksyk, Honduras, Salwador, Gwatemala), które najłatwiej  widać po przekroczeniu granic?

Michał Głombiowski: Wszystkie te kraje wrzuca się często do jednego worka, traktując jako jeden, bliżej nieokreślony rejon albo – z czym spotkałem się już wielokrotnie – myli się je z państwami Ameryki Południowej. Tymczasem to jednak odrębne byty. Oczywiście mają wiele wspólnego, chociażby ze względu na zbliżone warunki geograficzne, niemniej każdy z nich ma własną tożsamość, którą mieszkańcy lubią podkreślać. Najbardziej odczuwa się to przy przekraczaniu granicy meksykańsko-gwatemalskiej. Meksyk jest zdecydowanie bogatszy i bardziej zorganizowany. Gwatemala wciąż boryka się z kłopotami gospodarczymi i szybko się to zauważa. Podróż po niej wymaga nieco wysiłku, w zamian jednak dostaje się okazję odkrywania kraju, który wciąż zanurzony jest w swojej wspaniałej, wielowiekowej tradycji. Salwador robi sympatyczne wrażenie, nadal jednak nie otrząsnął się ze skutków trwającej kilkanaście lat wojny domowej. W ludziach wciąż to siedzi. Honduras z kolei zdaje się być zajęty własnymi sprawami, ceni sprawdzone wartości i zna znaczenie ciężkiej pracy. Stwarza jednak przy tym naturalną barierę, którą podróżnik musi dopiero pokonać.

WL: Uważność podróżowania, czy tak można określić pana styl poznawania świata?

MG: Myślę, że to trafne określenie. Uważność jest w podroży niezwykle   istotna, jak pewnie w całym życiu zresztą. Koncentracja to klucz do tego, by z każdego wyjazdu wyciągnąć jak najwięcej. Każdy szczegół może okazać się cenny. Cały problem polega na tym, by to skupienie utrzymać jak najdłużej, o co czasem trudno. Z tego powodu nie lubię w podróży pośpiechu, który zwykle skutecznie niweczy ową uważność. Wolę zobaczyć mniej, ale dokładniej.

WL: Reporter stara się uchwycić ulotne momenty i zatrzymać je, opisać, sfotografować, przełożyć na opowieść. Z jakich „utrwalaczy” pan korzysta, żeby nie zapomnieć?

MG: W tej kwestii jestem tradycjonalistą – wciąż robię notatki. Przez lata zapisywałem strony niewielkich poręcznych notesów, dziś coraz częściej piszę od razu na komputerze. Te ciągi zdań, kreślone często z mozołem, są próbą walki z ułomnością naszej pamięci i uciekającym czasem.  Prowadzenie dziennika podróży jest więc dla mnie istotne, choć przyznaję, że chwilami – zwłaszcza po męczącym dniu spędzonym w trasie –  muszę się przymuszać do otwarcia notesu czy komputera.
Robienie zdjęć straciło nieco swoją funkcję dokumentacyjną. Niegdyś fotografia była jednym z nielicznych sposobów na zachowanie szczegółów danego miejsca, dla pisarzy i reporterów okazywała się więc sprawą kluczową. W czasach Google’a  możemy znaleźć szczegółowy obraz niemal każdego miejsca w kilka minut. Aparat wciąż pozostał dobrym narzędziem do utrwalenia twarzy spotkanych ludzi. Samo robienie zdjęć może zresztą nieść sporo przyjemności, choć wymaga to zwykle jednak nieco czasu i zaangażowania.

WL: Z pana książki płynie muzyka, zapachy, dotyk. Zmysłowe poznawanie świata ogarnia czytelników. Jaki przekaz ma pan dla tych, którzy ruszą  pana śladem?

MG: Trudno mi doradzać, gdyż każdy podróżuje własnym rytmem i na własny sposób. Nie można kategorycznie stwierdzić, że wyprawa indywidualna jest lepsza od zorganizowanej przez biuro podróży lub leżenie przy basenie od przedzierania się przez dżunglę (bądź odwrotnie). Ludzie lubią po prostu różne rzeczy. Dla mnie ważne jest, by dany kraj poczuć całym sobą, a najłatwiej o to, wykorzystując zmysły. Zadziwiające, jak często je ignorujemy. A przecież to, co działa bezpośrednio na nasze zmysły, najlepiej zapamiętujemy. Z pozoru nieistotne doznania – dotyk twardej, gładkiej łupiny orzecha kokosowego, pieczenie skóry pokrytej morską solą, dźwięki kropel kapiących w równym tempie z liści w gwatemalskiej dżungli – sprawiają, że obraz danego miejsca staje się pełniejszy, zaczyna żyć, pulsuje, domagając się naszej uwagi. Lubię siąść i spędzać czas na wyłapywaniu otaczających mnie dźwięków. Wpierw jednego, tego najbardziej donośnego, później kolejnych, przy których trzeba większej uwagi i skupienia. Dokładam je do siebie warstwa po warstwie, niczym muzyk przy stole mikserskim. Takie „pocztówki dźwiękowe” rzadko zapominam i zdarza się, że mówią mi one więcej o danym miejscu niż fotografia. Pisząc książkę o Ameryce Środkowej, starałem się zawrzeć w niej choć niewielką część takich doznań, mając nadzieję, że czytelnicy znajdą w nich podobną przyjemność, jaką i ja znajdywałem.

WL: W jakim miejscu chciałby się pan zatrzymać na dłużej, albo na zawsze?

MG: Zatrzymywanie się na dłużej staje się powoli moją specjalnością. Coraz bardziej cenię wyjazdy wielomiesięczne, im dłuższe, tym lepiej. Ostatnie pół roku spędziłem na Krecie, pracując nad kolejną książką i nie miałbym pretensji, gdyby trwało to kolejne sześć miesięcy. Jest mnóstwo miejsc, w których czułem się doskonale, gdybym jednak miał gdzieś osiąść na zawsze, wybrałbym chyba właśnie kraje basenu Morza Śródziemnego. Jak na razie to jedyny rejon, w którym przebywanie porusza we mnie jakieś zupełnie pierwotne struny, dając wrażenie, że jest się dokładnie w miejscu, do którego się przynależy.

WL: Czy lubi pan wracać do miejsc, które pan już zna?

MG: Bardzo. Wiem, że niektórzy wolą odwiedzać wciąż nowe miejsca, próbując zobaczyć ich jak najwięcej, uczestnictwo w takim wyścigu jest mi jednak obce. Jest w nim zachłanność, której również zdarzało mi się ulegać, w pewnym momencie zdałem sobie jednak sprawę, że odhaczanie kolejnych punktów na liście odwiedzonych krajów nie za wiele mi daje.
Powroty w znane miejsca są fantastyczne. Bywają nostalgiczne, czasem rozczarowujące, ale często dają też wiele zadowolenia, płynącego z poczucia, że znów jest się w „swoim” miejscu. Nigdy zresztą te kraje nie są przecież już takie same, czas płynie i wciąż coś się w nich zmienia, my sami się zmieniamy, można więc odkrywać je na nowo, na trochę już innym poziomie.

WL: Czego brakuje po powrocie z dalekiej, egzotycznej podróży?

MG: Mógłbym powiedzieć, że słońca – ostatnia polska zima z piętnastoma słonecznymi dniami mówi sama za siebie – sprawa jest jednak nieco głębsza. Wyruszając w drogę, narażamy się dobrowolnie na wpadnięcie w pewnego rodzaju pułapkę. W miejscach, które odwiedzamy, zostawia się zwykle kawałek siebie, zabierając w zamian fragment tamtejszej przestrzeni. W efekcie po jakimś czasie nigdzie nie czujemy się już do końca spełnieni. Tęsknota za krajami, w których czuliśmy się dobrze, bywa przejmująca, a nie możemy być przecież w nich wszystkich naraz.  Myślę, że z podobnym problemem borykają się emigranci – po kilku latach na obczyźnie nie czują się już na miejscu ani w kraju pochodzenia, ani w nowej ojczyźnie. To bywa bolesne, uczy jednak pewnej elastyczności i chyba mimo wszystko wzbogaca.

WL: Jak znosi pan trudy podróży w innym klimacie, w innej obyczajowości?

MG: Podróży nie traktuję jako wyjazdów wakacyjnych, nie oczekuję więc, że zawsze będzie przyjemnie, miło i wygodnie. Trud jest nieodłączną częścią jeżdżenia po świecie, choć oczywiście w każdej podróży jest też mnóstwo niezwykle przyjemnych chwil. To „wymaglowanie” bywa zresztą cenne, dzięki niemu człowiek nie tylko staje oko w oko ze swoją ułomnością i śmiertelnością, ale też w jakimś sensie „rozpuszcza” się w otoczeniu, przestając koncentrować się tylko na sobie samym. Porządne podróżne wymęczenie to niezły sposób na zbyt wybujałe ego. Nicolas Bouvier, szwajcarski pisarz-podróżnik, pisał: „nie po to ruszamy w drogę, żeby nałykać się egzotyki i błyszczeć anegdotami jak świąteczna choinka”. Coś w tym jest.

WL: Boi się pan miejsc ze złą sławą, gdzie jest niebezpiecznie, gdzie można zostać okradzionym, pobitym, uprowadzonym?

MG: Nie jestem reporterem wojennym, nie mam więc potrzeby ani konieczności jeżdżenia w naprawdę niebezpieczne miejsca. To trochę ułatwia sprawę :) Z drugiej strony, każda podróż jest podjęciem ryzyka, większego lub mniejszego. Tyle, że codzienne wyjście z domu również.
Ameryka Środkowa nie cieszy się może mianem najbezpieczniejszego rejonu na świecie, jej zła sława jest jednak trochę przesadzona. Podczas ponad trzymiesięcznej podróży, oprócz jednego niezbyt przyjemnego incydentu w gwatemalskich autobusie – piszę o nim w książce – nie spotkało mnie żadne niebezpieczeństwo.

WL: Na co trzeba w takiej podróży uważać?

MG: W niektórych miastach, szczególnie w Gwatemali, która wraz z północnym Meksykiem uchodzi za najmniej bezpieczny kraj tamtych rejonów, lepiej ograniczyć swoją aktywność po zmroku lub, jeżeli nie wyobrażamy sobie spędzania całej nocy grzecznie w hotelowym łóżku, trzymać się raczej centrum miast. Generalnie nie zawadzi pewna ostrożność, rada ta jednak dotyczy niemal każdej podroży i kraju.

WL: Czy podróżowanie jest nałogiem?

MG: Z pewnością może stać się sposobem na życie.

WL: Czy to prawda, że kulturę poznaje się przez kuchnie i przez miłość z autochtonem ?

MG: Nie tylko kulturę, ale i historię kraju, a może nawet całej ludzkości. Żywność jest nieodłącznym elementem naszego życia i wpływa na nie w dużo większym stopniu niż się wydaje. Nie wyobrażam sobie podróży bez siadania za stołem pełnym lokalnych potraw, moja następna książka będzie zresztą poświęcona w dużej mierze właśnie kulinariom. Słyszałem kiedyś o polskim podróżniku, który wozi ze sobą plecak pełen prowiantu i na wyjazdach niczego – poza bodajże pieczywem – nie próbuje, bojąc się chorób i niestrawności. Trudno było mi w to uwierzyć. Bliskie spotkania z kuchnią odwiedzanego kraju jest przecież nie tylko jednym z ważniejszych elementów podróży, ale niesie też zwykle sporo przyjemności – wciąż pamiętam smak krewetek w sosie ze świeżego pieprzu podawanych na jednej z malezyjskich wysp. Podobnie jest zapewne i z bardziej zażyłymi kontaktami z mieszkańcami – trzeba jedynie pamiętać, że sama inność i egzotyka nie musi stanowić o jakości. To pomaga uniknąć rozczarowań. Zarówno potrawy, jak i miłość mogą czasem okazać się nieco plastikowe. Fast food zdarza się nie tylko na talerzu, ale i w łóżku i dotyczy to każdego kraju.

WL: Podróżnicy dzielą się na ciepłolubnych i zimnolubnych, jaki to ma wpływ na podróżowanie? Do jakiej kategorii pan należy?

MG: Zimne miejsca staram się omijać, jak tylko mogę, co zresztą stawia mnie w trochę niewygodnej sytuacji: znaczna część naszego globu staje się dla mnie białą plamą. Na szczęście ciepłych miejsc wciąż pozostaje pod dostatkiem.

WL: I na koniec, co podróżowanie zmienia w człowieku?
MG: Bycie w drodze może mieć ogromne znaczenie, nie wydaje mi się jednak, by miało ono wartość samo w sobie, to nie pakiet z pełnym wyposażeniem. Tę wartość możemy mu dopiero nadać, wkładając w to nieco wysiłku. Ludzie często twierdzą, że podróżują po to, by poznać inne kultury, ale to tylko dobrze brzmiący frazes. Bądźmy szczerzy, podróżuje się głównie dla samego siebie, to nie świat nas interesuje, ale to, jak my sami się w nim odnajdziemy. Nie ma w tym nic złego, wręcz przeciwnie. Podróżuje się po to, by uczynić własne życie pełniejszym, nadać  mu trochę inny tor, nabrać dystansu, rozruszać skostniałe myśli, i pogodzić się jakoś z tym, że wszystko podlega zużyciu i erozji. To powtarzane przez wszystkich „poznawanie innych kultur” jest tu tylko pretekstem, pomocnym wytrychem i im szybciej zdamy sobie z tego sprawę, tym więcej skorzystamy wyruszając z domu.

3 komentarze:

  1. Podoba mi się ten wywiad, ciekawe pytanie i równie interesujące odpowiedzi. Aż nabrałam ochoty na lekturę książki!
    Pozdrawiam serdecznie:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Zgadzam się z Isadorą, świetny wywiad, ale książka zapowiada się jeszcze lepiej. Zanotowałam kolejną pozycję do przeczytania. Miłego dnia)

    OdpowiedzUsuń
  3. Z prawdziwą ciekawością pochłonęłam wywiad, bo książkę mam w ścisłych planach już od dawna:)

    OdpowiedzUsuń

Bez czytania będą usuwane komentarze zawierające spamy, linki do innych blogów. Mój blog, to nie słup ogłoszeniowy.