Właściwie to nie wiem od czego zacząć, a to bardzo rzadko mi się zdarza. Napiszę jednym słowem - REWELACJA. Fanką twórczości Tyrmanda byłam już wcześniej, ale po lekturze Dziennika... jestem fanką Tyrmanda także, jako człowieka. Jako pisarza cenię go za to, że wspaniale bawił się słowem, był jego mistrzem i genialnie wykorzystywał w swoich utworach otaczającą go rzeczywistość. Przykładem morze być recenzja Siedmiu dalekich rejsów, którą zamieściłam tutaj. Lubię i to bardzo biografie, autobiografie, ale Dziennik... jest czymś więcej, jest przede wszystkim studium epoki socjalistycznej, a w zasadzie jej wycinka - I połowy 1954r. Jest to także studium ukazujące wspaniałego (choć nie pozbawionego wad) człowieka, jakim był Tyrmand. Co ciekawe w Dzienniku... spotkamy wiele słynnych osób, które były bliższymi lub dalszymi znajomymi autora, np.
Herberta, Jasienicę, Kisiela, Turowicza. Poznajemy też prozę i poezję
pisarza, świetnego obserwatora, znakomitego stylisty, którego wkrótce
pozbyto się z Polski na stałe.
Sam tytuł może wydawać się niektórym dziwny lub co najmniej zastanawiający, mnie np. od razu nasunęło się pytanie - dlaczego 1954? Przede wszystkim dlatego, że Dziennik 1954 jest
kroniką określonego czasu, i to czasu jak na dziennik wyjątkowo
krótkiego. Zapiski pisarza nie obejmują nawet okresu jednego roku, dot. zaledwie jednego kwartału,
okresu od 1 stycznia do 2 kwietnia 1954r. Stało się tak też dlatego, że rok 1954 był w
biografii i twórczości Tyrmanda rokiem przełomowym. Kim był Leopold Tyrmand przed rokiem 1954? Ur. się 16 maja 1920r. w Warszawie w zasymilowanej
rodzinie żydowskiej. Ojciec, Mieczysław Tyrmand, posiadał hurtownię skór. Matka, Maryla
Oliwenstein, była jedną z najpiękniejszych kobiet w stolicy. Dzieciństwo i dorastanie Leopolda Tyrmanda upływało w dostatku, lecz nie w bogactwie. Po latach, w Dzienniku 1954, wspominał:
(...) Uczuciowo wyniosłem z domu niewiele: kochałem mych rodziców, lecz szybko
nauczyłem się żyć bez nich, nie odczuwać ani ich potrzeby, ani braku.
Dom był dla mnie niegdyś ciepłem i bezpieczeństwem, lecz moje pokolenie w
moim kraju wcześnie przekonało się, że dzięki temu, co zwie się w
naszych okolicach historią, rodzinne ciepło i bezpieczeństwo trzeba
między bajki włożyć. (...) Mój dom rodzinny nie budził we mnie ambicji
innych poza powodzeniem finansowym, stąd nigdy nie stanowił dla mnie
autorytetu. Dziś tedy myślę o nim z sentymentem, lecz bez przywiązania.
Dom rodzinny rehabilitował się, łożąc na naukę i studia. Były to
nieudane inwestycje. Skończyłem dobre warszawskie gimnazjum, nie bez
upokorzeń na skutek chronicznych zaległości w opłatach, jako nader
przeciętny uczeń. (...) Po gimnazjum miałem zostać dobrze zarabiającym
architektem i w tym celu udałem się do Paryża, by na tamtejszej Akademii
Sztuk Pięknych osiągnąć zawód i położyć podwaliny pod dorobek.
Historia, już wspomniana tu niezbyt pochlebnie, chciała inaczej. Po
pierwszym roku studiów, który klasycznie przegłodowałem, żywiąc się
frytami i fasolą, moją pracą zarobkową stało się przemytnictwo. Jeśli
nie liczyć korepetycji z polskiego udzielanych w gimnazjum zamożniejszym
chłopcom, kandydatom na lekarzy i prawników, moim pierwszym znacznym
zarobkiem okazało się honorarium za przeprowadzenie kobiety z dzieckiem i
pakunkami ciemną nocą przez rzekę Bug, na linii Włodawa - Luboml, czyli
od hitlerowców do bolszewików.(...)
Po maturze Leopold Tyrmand wyjechał do Paryża, żeby w tamtejszej
Akademii Sztuk Pięknych studiować architekturę (1938-39). Ten zaledwie roczny pobyt w Paryżu okazał się jednak bardzo owocny - we Francji Tyrmand
zetknął się po raz pierwszy z zachodnioeuropejską kulturą i amerykańskim
jazzem, co miało głęboki wpływ na jego światopogląd i póżniejszą twórczość. Zobaczył, że można żyć inaczej, można żyć barwnie, być wolnym. I do tego przez resztę życia dążył. Z początkiem
wojny znalazł się w Wilnie. Aresztowany w kwietniu 1941, został skazany
na dwadzieścia pięć lat więzienia za „konspirację antylitewską”. Z
wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej mógł więzienie zamienić na roboty
przymusowe. Imał się różnych prac: był robotnikiem i kelnerem,
kreślarzem i palaczem, wreszcie marynarzem. W tej ostatniej roli
spróbował ucieczki; schwytany w Norwegii, trafił do obozu
koncentracyjnego. Pobyt w Norwegii przyniósł Tyrmandowi znajomość języka
norweskiego i materiał do pierwszej książki – Hotel Ansgar
(Poznań, 1947).
(...) W Rzeszy - w Moguncji, Wiesbaden, Frankfurcie nad Menem - i w Wiedniu
Tyrmand przebywał do połowy roku 1944. Pracował między innymi jako
tłumacz i robotnik kolejowy, wiosną 1943 roku był pomocnikiem
bibliotekarza we frankfurckim Kulturamcie, a następnie kelnerem w
restauracji 'Königshof'. Pod koniec tego roku wyjechał do Wiednia, gdzie
pracował w hotelu 'Minerwa' jako posługacz, a do jego obowiązków, jak
podaje zachowane zaświadczenie, należało zamiatanie podwórza i
trotuarów, a także czyszczenie butów gości hotelowych w godzinach 6:30 -
16:30, z wyjątkiem niedziel'.(...) Dziennik 1954 wersja oryginalna - wstęp Henryka Dasko.
Losy wojenne rodziny Tyrmanda były dramatyczne - ojca zamordowano na Majdanku, matka przeżyła i po wojnie wyemigrowała do
Izraela. Z rodziny ojca ocalała czwórka rodzeństwa. Cała rodzina matki
zginęła w warszawskim getcie. Po powrocie do kraju (1946) Tyrmand pracował najpierw
jako dziennikarz w Expresie Wieczornym i Słowie Powszechnym. W
latach 1947-49 był członkiem redakcji Przekroju, w roku następnym
rozpoczął stałą współpracę z Tygodnikiem Powszechnym. Praca ta
skończyła się z chwilą odebrania pisma prawowitym redaktorom i przejęcia
go przez Jana Dobraczyńskiego (1953). Ale zmierzamy do tytułowego 1954r. Kim wtedy był Leopold Tyrmand? Wg. mnie po lekturze Dziennika...przede wszystkim był nonkonformistą i to przez duże N. Ale współcześni różnie go odbierali. Dla niektórych był nikim, człowiekiem przegranym, któremu podwinęła się
noga. Wariatem, co nie chce zrozumieć dziejowej konieczności i nie
bierze udziału w realizacji postulatów socrealizmu. Dla niektórych był
barwną postacią Warszawki, cynicznym bikiniarzem w kolorowych
skarpetkach, arbitrem elegancji, propagatorem zachodnich nowinek. Dla
niektórych był wzorem postawy niezłomnej, człowiekiem,
który niedostatek i brak możliwości publikowania przedłożył nad
ewentualną karierę i zaszczyty – z lojalności dla swoich przekonań.
Dlaczego przez wielu uważany był za człowieka o niezłomnej postawie? Z wielu powodów, ale wg. mnie najbardziej jaskrawym tego przykładem może być powód, dla którego stracił pracę w Tygodniku Powszechnym - wraz z całą redakcją – odmówił druku nekrologu Stalina
w wersji podyktowanej przez władze. Został wtedy, podobnie jak inni
pracownicy Tygodnika obłożony nieoficjalnym zakazem druku. Utrzymywał
się z przypadkowych zajęć: korepetycji, pisania reklam i sprzedaży
własnych opowiadań na scenariusze filmowe. Tyrmand był człowiekiem z twardym karkiem i twardym charakterem, w żadnym wypadku nie był chorągiewką wiejącą zgodnie z wiatrem komunistycznym. Chyba był jedynym takim człowiekiem (pośród panteonu mniej lub bardziej znanych), jakiego mieliśmy po wojnie. Zastanówmy się - ilu z nas potrafiłoby się w tamtych czasach, w tamtej rzeczywistości nie ugiąć się, wytrwać w swoich poglądach? A Tyrmand wytrwał. Przy tym był postacią niezwykle barwną - wielbicielem jazzu, kolorów, wolności i życia po prostu. W momencie pisania Dziennika... miał 34 lata i chodził w kolorowych skarpetach, bajeranckich marynarkach oraz w pomalowanym
w różne, najdziwaczniejsze wzory krawacie. Działo się to w czasach, gdy wszyscy mniej lub bardziej pozowali na udręczony lud pracujący miast i wsi lub takim ludem w
wręcz byli. Był więc Tyrmand barwnym, na prawdę żyjącym nonkonformistą. I za to cenię jego jedną połówkę, a drugą za świetne pisarstwo i spostrzegawczość. Był także człowiekiem kochającym życie we wszystkich jego przejawach i człowiekiem mającym w nosie co o nim myślą i mówią, m.in. miał szesnastoletnią kochankę, która w dodatku była od niego o głowę wyższa. Wiedziało o tym całe miasto i wszyscy „postępowi pisarze” (jak sam pisze )zazdrościli mu tego i nienawidzili go za to z całej duszy. Tyrmand zerwał z córką Iwaszkiewicza, bo nie zależało mu na karierze w środowisku, którą zapewniłby ewentualny ożenek. Córka Iwaszkiewicza po prostu mu się nie podobała i koniec.Taki był Tyrmand i taki jest Dziennik...
I ja mu zazdroszczę. Czego? Tego, że potrafił żyć tak, jak sam chciał, a nie tak, jak tego od niego oczekiwano. To ogromny dar, a wolność, którą wybrał jest najważniejsza. Każdy z nas ma wielkie plany, marzenia, ale niewielu ma możliwość i odwagę je realizować i żyć po swojemu. Tyrmand potrafił. I chwała mu za to.
Co moim zdaniem istotne i mówiące wiele o Tyrmandzie, to fakt, iż w trakcie pisania dziennika sam – zależnie od nastroju –
postrzegał siebie z różnych perspektyw. Warto zajrzeć do Dziennika 1954 wersji oryginalnej, żeby poznać kilka miesięcy z życia tego niezwykłego człowieka. Na prawdę warto tym bardziej, że wydany przez wydawnictwo MG Dziennik 1954, jak sam tytuł głosi - jest wersją oryginalną, obejmuje całość notatek, jakie Tyrmand prowadził w okresie od 01 stycznia do 02 kwietnia 1954r. Ta wersja jest o wiele bardziej barwna i bogatsza w porównaniu do wcześniejszych wydań. Jeżeli chodzi o życie Leopolda Tyrmanda nie warto czytać wersji nieoryginalnej, to tak jak jedzenie cukierka czekoladopodobnego zamiast czekoladowego. Tyrmand był jak czekolada w 100% i warto o tym pamiętać:).
|
Leopold Tyrmand 1958r. |
|
Leopold Tyrmand 1983r. |