Strony

piątek, 30 marca 2012

Córki mordercy. - Randy S. Meyer

Wydawnictwo Videograf Tytuł oryginalny: Murder's Daughter, Okładka miękka, 336 s., Moja ocena 5/6
Za oknem pada i wieje, więc zamiast włóczyć się po Wiedniu w deszczu i wietrze, skończyłam czytać świetną książkę i teraz napisze recenzję.
Książka jest fantastyczna. Słusznie nazywana jest bestsellerową. Jest to powieść oparta na doświadczeniach własnych autorki. Rodzice Lulu i Merry są po rozwodzie. Jak to niestety w życiu bywa, ilekroć się spotkają dochodzi do okropnych kłótni. Matka stara się, żeby dziewczynki, jak najrzadziej kontaktowały się z ojcem. Wbrew wyrażnemu zakazowi matki 10-letnia Lulu wpuszcza do mieszkania swojego ojca, który mieszka oddzielnie. Lulu nie wie, że decyzja, którą podjęła na zawsze zmieni życie jej i całej rodziny. Między rodzicami dziewczynek dochodzi do kłótni, która kończy się tragicznie. Lulu próbuje sprowadzić pomoc do rannej matki, ale jest za późno. Matka umiera, a młodsza siostra zostaje ciężko ranna.Ojciec trafia do więzienia, a Lulu pod tymczasową opiekę babki, która nie pozwala jej odwiedzać Merry w szpitalu. Lulu jednak czując się odpowiedzialna za siostrę, wymyka się z domu i udaje do szpitala. Jak na swój wiek wykazuje się wielką dojrzałością i opiekuńczością względem swojej o połowę młodszej siostry. Merry zdrowieje, ale ani znajomi, ani rodzina nie chcą mieć z dziewczynkami nic wspólnego, nazywając je córkami mordercy. To jest jak przekleństwo, jak stygmat dla dziewczynek. Poczucie winy z powodu tego, że nie usłuchała matki, towarzyszy Lulu przez całe życie i wpływa na jej relacje z siostrą. Diametralnie odmienny stosunek do ojca sprawia, że między młodymi kobietami dochodzi z czasem do rozłamu. Podczas gdy Lulu konsekwentnie odmawia wszelkich kontaktów z ojcem, Merry czuje się za niego odpowiedzialna. 
Jak zakończy się cała historia? Czy w ogóle się zakończy? Jak ułożą się stosunki między siostrami? Tego dowiecie się czytając książkę. A na prawdę warto. Pochłonęłam ją błyskawicznie. Książka jest niesamowicie poruszająca, od pierwszej strony do ostatniej. Plusem książki jest fakt, że dot. ona prawdziwych wydarzeń, poza tym doskonale ukazane są w niej rozterki dzieci oraz zmiany w ich psychice, zmiany, które są nieodwracalne. Poza tym niebywały kontrast między siostrami, które tylko z pozoru są sobie najbliższymi osobami. Lulu to buntowniczka, przedwcześnie dojrzała i zmuszona przez swój czyn do wzięcia na siebie odpowiedzialności za...w zasadzie za wszystko. Z kolei Merry jest bardzo wrażliwa, podatna na ciosy, mniej odporna psychicznie niż siostra. Obarczona jest przez babkę odpowiedzialnością za ojca, a przez niego z kolei wręcz szantażowana emocjonalnie.obie czują się, jak w matni, jak w potrzasku, chociaż każda z innego powodu, a jednak jakby z tego samego. Siostry tak bardzo się od siebie różnią, ale jednak okaże się, jak bardzo są do siebie podobne i jak bardzo są sobie bliskie. Ale czy to wystarczy, żeby więż między nimi była trwała, prawdziwa?
Autorka udowadnia nam, że jedno zdarzenie, z pozoru niewinne, może za sobą pociągnąć całą lawinę kolejnych zdarzeń, które w efekcie zmieniają życie wielu osób. Powieść wstrząsnęła mną i to porządnie i trafiła w samo serce, a jednocześnie niesamowicie poruszyła. To nie jest książka, którą można po skończeniu czytania odłożyć i zapomnieć. Na pewno na długo pozostanie w mojej pamięci.


czwartek, 29 marca 2012

Daleko od Niflheimu. - Majgull Axelsson

Wydawnictwo WAB, Tytuł oryginału: Langt borta fran nifelheim, Okładka miękka, 388 s., Moja ocena 4,5/6
Główną bohaterką jest ponad 40 letnia Cecylia. Od kilku lat jest pracownikiem szwedzkiej ambasady na Filipinach. Żyje jej się w ambasadzie wygodnie. Pewnego dnia ma miejsce katastrofa - wybuch wulkanu Pinatubo. Kobieta cudem uchodzi z życiem, a wraz z nią filipiński kierowca, eskortowany do szpitala szwedzki więzień, mała dziewczynka, która wcześniej była zmuszana do pracy w szwalni oraz filipiński rebeliant. Wydarzenie to (można tak śmiało powiedzieć) zmienia gwałtownie jej życie i skłania do obrachunku z przeszłością - latami dzieciństwa i młodości w szwedzkim miasteczku, nieudanym małżeństwem, pracą charytatywną w Indiach, śmiercią matki. Tłem tej doskonale skomponowanej, zaskakującej głębią psychologiczną powieści jest skomplikowana sytuacja społeczna i polityczna Filipin i losy uwikłanych w nią ludzi. W bajecznie wprost kolorowych prospektach biur podróży kuszą piękne piaszczyste plaże, malownicze krajobrazy, błękitne czyste, niemal krystaliczne wody, zielone palmy. Nad całym tym egzotycznym pejzażem rozpięte jest słoneczne, błękitne i pogodne niebo. Widok kuszący, szczególnie w czasie jesienno-zimowej szarzyzny naszych krajobrazów. Ale jak wygląda życie w danym miejscu w rzeczywistości? Czy ktoś z nas wypoczywając w odległych, egzotycznych miejscach chociaż przez chwilę zastanowił się nad tym? Gwarantuję, że raczej nie.
Należałoby się zastanowić czym jest tytułowy Niflheim? Niflheim to mitologiczne skandynawskie piekło. Ale piekło to pojęcie bardzo subiektywne, zarówno dla nas, jak i dla Cecylii. Dla większości z nas piekłem na ziemi byłyby wydarzenia mające miejsce na Filipinach, ale nie dla Cecylii. Dla niej piekłem jest powrót do domu, do wspomnień, do przeszłości, kiedy to była małą przestraszoną dziewczynką. Powrót do miejsc dzieciństwa okazuje się dla Cecylii zejściem do Niflheimu, w głąb prywatnego piekła bolesnych wspomnień. Dodatkowo los wystawi na próbę moralność Cecylii w sposób, który nie zna rozwiązań kompromisowych. Książka Majgull Axelsson, a zwłaszcza ta jej część, która opowiada o dorosłym życiu Cecylii, szczerze aż do bólu, bez osłody rozlicza się z tym, w co my, biali obywatele rozwiniętych krajów świata, chcielibyśmy wierzyć, lecz co okazuje się ułudą.
Bardzo ciekawa jest kilku wątkowa narracja. na zmianę śledzimy wydarzenia toczące się w: Szwecji, Indiach, na Filipinach. Taka narracja pozwala nam śledzić wewnętrzną przemianę bohaterki i jej obrachunek z przeszłością. Nieoczekiwane rozwiązanie przynosi dopiero zakończenie - niejednoznaczne i dające do myślenia.W ogóle cała książka dała mi sporo do myślenia.
Daleko od Niflheimu, wydane zostało po raz pierwszy w 1994 r. Jest to powieściowy debiut Axelsson, nagrodzony między innymi prestiżową nagrodą Moy Martinson. 
To moje drugie spotkanie z Majgull Axelsson. Wcześniej czytałam jej fantastyczną Kwietniową czarownicę.  Co prawda książka ta nie dorównuje Kwietniowej czarownicy, ale czyta się ją całkiem nieźle i daje sporo do myślenia. Na pewno nie jest to książka, o której można szybko zapomnieć. 
Majgull Axelsson wychowała się w Nassjo i zdobyła zawód dziennikarza w szkole dziennikarskiej Poppius. Jako dziennikarka interesowała się rynkiem pracy i gospodarką. Była rzecznikiem przy Ministerstwie Spraw Zagranicznych Szwecji oraz redaktorem naczelnym magazynu Beklädnadsfolket. Jej pierwsze książki były reportażami na temat problemu prostytucji dziecięcej i dzieci ulicy z Trzeciego Świata, jak i również biedy w Szwecji.Jako powieściopisarka zadebiutowała w roku 1994 książką Droga do piekła. Za swoje pisarstwo była wielokrotnie nagradzana. Jej książki zostały przetłumaczone na 23 języki. Mieszka na wyspie Lidingo w Sztokholmie.
Jej najważniejsze wydane w Polsce książki to:  
Daleko od Niflheimu (1994, wyd. polskie 2003, drugie wydanie polskie pod tytułem Droga do piekła 2008) 
Kwietniowa czarownica (1997, wyd. polskie 2002) 
Dom Augusty (2000, wyd. polskie 2006) 
Ta, którą nigdy nie byłam (2004, wyd. polskie 2008) 
Lód i woda, woda i lód (2008, wyd. polskie 2010)
_________________________________________________________________
I mały off topic:) Pozdrowienia z cudnego Wiednia. Od wczoraj tutaj weekenduję:). Mąż służbowo przyjechał to ja się doczepiłam. Siedzę i popijam kawkę - piękne słoneczko za oknem (mam nadzieję, że pogoda się nie zepsuje), a z okna mam taki widok...wprost na dachy Opery Wiedeńskiej. Póżniej idę na pyszną kawkę i dobre ciacho. Kocham Wiedeń:)

środa, 28 marca 2012

Prześladowania w starożytności. Ofiary Bohaterowie Męczennicy - Marie - Francoise Baslez

Wydawnictwo WAM  Tytuł oryginału: Les Persecutions dans L'antiquite. Victimes, heros, martyrs. Okładka twarda, 431 s., Moja ocena 6/6
Książkę czytałam "w odcinkach" od ok. miesiąca. Chociaż jest to pozycja bardzo ciekawa, to jednak nie da się jej przeczytać w 2-3 dni. Dlaczego? Otóż jest to typowa praca naukowa poruszająca temat prześladowań na przestrzeni wieków od V w. p.n.e. do okresu nowożytnego. Nie jest to na pewno pozycja beletrystyczna, którą można czytać, jak powieść. Od razu zaznaczam, iż oceniam książkę, jako archeolog i historyk z wykształcenia. Dlatego pierwsze co rzuciło mi się w oczy, to ogromna ilość materiału, jaka zawarta jest w książce. Nic dziwnego, że autorka podeszła do kwestii prześladowań tak poważnie. Marie-Françoise Baslez jest profesorem historii starożytnej na Uniwersytecie Paryskim, którego specjalnością są problemy religii w świecie grecko-rzymskim, a to zobowiązuje. Z tego też powodu książka rozpoczyna się  omówieniem chyba najsłynniejszych procesów okresu starożytności - procesu Arystotelesa i Sokratesa. Jest to o tyle ciekawe, że oba procesy miały miejsce w Atenach w okresie największego rozkwitu greckiej demokracji. Oba procesy są omówione przez autorkę bardzo dokładnie. Omówione są zarówno ich przebiegi, jak i przyczyny, skutki i uwarunkowania historyczno - społeczne. Poznajemy np. antyczną definicję przestępstwa religijnego. Pozostając na terenie antycznej Hellady, autorka omawia także pierwsze sekty (czy religijne, to już kwestia dyskusyjna), do których zalicza m.in. szkołę filozoficzną Platona. Dla wielu osób może być zaskoczeniem, takie jej określenie, ale biorąc pod uwagę sposób działania szkoły, faktycznie w pewnym sensie można uznać ją za sektę. My w XXI w. za sektę uznajemy sektę religijną. Szkoła Platona na pewno nie zasługiwała moim zdaniem na takie określenie, a jakie zdanie ma na ten temat prof. Baslez, to już osoby zainteresowane muszą dowiedzieć się czytając książkę. Z książki można także dowiedzieć się o licznych prowokacjach religijnych, których wbrew pozorom było całkiem sporo zarówno na terenie antycznej Grecji, jak i Rzymu. Poruszana jest także tematyka mniejszości etnicznych i religijnych, które w każdym mieście antycznym istniały i to bardzo licznie. Dot. to zarówno ludności napływowej, jak i miejscowej, która została nawrócona na inną niż obowiązująca powszechnie religię. Przykładem może być początek n.e. i osoba św. Pawła, który został przez Ateńczyków (podobnie, jak Sokrates) odrzucony za wprowadzenie nowego boga. 
Autorka porusza i dosyć obszernie omawia problem męczeństwa pierwszych chrześcijan. Bo przecież pierwsi chrześcijanie są najbardziej typowymi przykładami męczenników i jeżeli myślimy męczennik - od razu pojawia nam się przed oczyma widok, jak z Quo vadis. Jak było na prawdę w kwestii męczeństwa chrześcijan można bardzo szczegółowo dowiedzieć się z kilku rozdziałów omawianej książki.
Co istotne - całość materiału zawartego w książce poparta jest licznymi przypisami (ważne, że przypisy znajdują się u dołu strony, a nie na końcu książki), materiałami żródłoznawczymi i przebogatą liczącą kilkanaście stron bibliografią.
Prof. Baslez przedstawiła niezwykle interesujące studium na temat prześladowań, które były powszechnym elementem tej rzeczywistości, jakiej profesor poświęca swoje badania (i niestety pozostały nadal aż do czasów współczesnych). Jest to o tyle cenna praca, iż jedyna tego typu na światowej scenie archeologiczno - historycznej. Obejmuje ona okres ok. ośmiuset lat od połowy V w. p.n.e. do I poł. IV w. Okres ten jest bardzo duży, dlatego w zorientowaniu się w tak zakreślonych ramach pomaga nam chronologiczne zestawienie prześladowań, które na ośmiu stronach znajduje się na początku książki. 
Gorąco polecam książkę prof. Marie -  Francoise Baslez wszystkim zainteresowanym historią, nie tylko męczenników i ofiar religijnych. Wiele z tej pozycji można przenieść na współczesny grunt, ponieważ dla dużej części osób "inny"  nadal oznacza "winny". Nietolerancja wobec poglądów innych osób nadal bardzo silnie funkcjonuje w naszych społeczeństwach. Książka pozwala zrozumieć i zaakceptować. 
Prof. Baslez

Okładka oryginalna.

wtorek, 27 marca 2012

Sekrety notatnika. -Eve Haas

Wydawnictwo KDC, Tytuł oryginalny: The Secrets of the Notebook, Okładka twarda, 312 s., Moja ocena 5-/6
Zaczęłam czytać wczoraj wieczorem, myślałam to taka sobie może i fajna książka, ale pewnie przereklamowana. Nic bardziej mylnego. Książka wciągnęła mnie błyskawicznie - efekt poszłam spać o godz. 3.00 (o 6.30 pobudka !) i właśnie skończyłam czytać prace odkładając na póżniej. Jak to mówił jeden Żyd w Ziemi Obiecanej...praca nie gęś nie wytopi się:). 
No, ale teraz już o książce.
Co dla mnie ważne - książka jest oparta na faktach. Ukazuje prawdziwą historię rodzinną okrytą tajemnicą przez cztery pokolenia. Początek dała jej płomienna miłość księcia Prus Augusta do Emilie, młodej polskiej arystokratki. Po śmierci Augusta dwór pruski zadbał o to, by wymazać z kart historii wszelkie wzmianki o ostatniej żonie księcia oraz ich jedynej córce, którą oddano na wychowanie żydowskiej rodzinie, co miało ochronić ją przed wrogością dworu. Ponad sto lat później Anna Jaretzki – wnuczka książęcej pary i babka autorki – zginie z wyczerpania w drodze do obozu w Auschwitz.
Autorka książki - Eve Haas miała zaledwie osiem lat i była żydowską uczennicą w
berlińskiej szkole, gdy naziści zaczęli niszczyć świat, który znała i w którym czuła się bezpieczna. Szczęśliwie jej rodzicom udało się wywieźć Eve i jej brata z Niemiec do Londynu, gdzie wszyscy rozpoczęli nowe życie. Dla Eve groza wojny należała do przeszłości – aż do dnia, w którym odziedziczyła cenny rodzinny notatnik, skrywający zdumiewające dzieje czterech pokoleń jej rodziny. Mimo zakazu ojca Eve postanowiła się dowiedzieć, w jaki sposób jej praprababka weszła do królewskiego rodu i dlaczego jej babka zginęła z rąk nazistów. Angielscy historycy, do który zwróciła się o fachową opinię, potwierdzili prawdziwość notatnika. Należał on do księcia Augusta ale nikt nic nie wiedział o jego trzeciej żonie, młodej żydowskiej dziewczynie. Po wielu ustaleniach, autorka dowiaduje się, że jedynym miejscem, w którym  mogłaby się dowiedzieć więcej o księciu Prus i swojej praprababce są Wschodnie Niemcy. Trzeba pamiętać, że są to lata 70. XX w., okres całkowitego odizolowania NRD od świata zachodniego, w którym bezpiecznie żyła Eve z rodziną. Dotarcie do materiałów historycznych nie jest wcale proste, ba na swojej drodze autorka napotyka same utrudnienia. Jednak pragnienie poznania prawdy i uparte dążenie do celu sprawiają, że udaje jej się dotrzeć wraz z mężem do archiwum w Meseburgu, miejsca gdzie znajdują się wszystkie informacje o księciu Auguście. Eve wraz z mężem w Mesburgu spędzają tydzień. Dowiadują się wielu ciekawych rzeczy. Ale to nie koniec poszukiwań i przygód. Czego jeszcze o swojej rodzinie dowie się Eve? Jak długo będzie prowadziła swoje poszukiwania? Tego dowiecie się czytając książkę. Historia praprzodków Eve jest jak z bajki, ale niestety nie kończy się happy endem.  
Autorka książki jest bez wątpienia dumna ze swojej rodziny i z tego co odkryła po wieloletnich badaniach. Świadczy o tym fakt, iż na końcu zamieściła drzewo rodzinne, gdzie z jednej strony figuruje królowa Elzbieta II z siostra, a z drugiej synowie Eve. Lubię historię, wiec przeczytałam książkę z ogromnym zainteresowaniem. Brakowało mi odrobinę informacji na temat panny Ostrowskiej (polski watek) – Haas najwyrażniej zachwyciła się księciem Augustem i zaniedbała poszukiwania korzeni Emilii. W książce znajdziemy także kolorowe reprodukcje, więc opisywane osoby są jak najbardziej autentyczne, czytając Sekrety notatnika mamy wrażenie jakbyśmy znali bohaterów. Dowiedziałam się sporo o historii Prus oraz na czym polegało małżeństwo morganatyczne. Polecam lekturę Sekretów notatnika. Niewielki minus przy ocenie książki daję narracji i akcji, które są dosyć nierówne, w niektórych momentach pędzą jak błyskawica, a w niektórych ślimaczą się.
Książę August.

Okładka wydania niemieckiego...specjalnie dla Agnieszki:)
Okładka oryginalna:)


poniedziałek, 26 marca 2012

Dziennik 1954 wersja oryginalna. - Leopold Tyrmand

Wydawnictwo MG Okładka twarda, 544 s., Moja ocena 6/6
Właściwie to nie wiem od czego zacząć, a to bardzo rzadko mi się zdarza. Napiszę jednym słowem - REWELACJA. Fanką twórczości Tyrmanda byłam już wcześniej, ale po lekturze Dziennika... jestem fanką Tyrmanda także, jako człowieka. Jako pisarza cenię go za to, że wspaniale bawił się słowem, był jego mistrzem i genialnie wykorzystywał w swoich utworach otaczającą go rzeczywistość. Przykładem morze być recenzja Siedmiu dalekich rejsów, którą zamieściłam tutaj. Lubię i to bardzo biografie, autobiografie, ale Dziennik... jest czymś więcej, jest przede wszystkim studium epoki socjalistycznej, a w zasadzie jej wycinka - I połowy 1954r. Jest to także studium ukazujące wspaniałego (choć nie pozbawionego wad) człowieka, jakim był Tyrmand. Co ciekawe  w Dzienniku... spotkamy wiele słynnych osób, które były bliższymi lub dalszymi znajomymi autora, np. Herberta, Jasienicę, Kisiela, Turowicza. Poznajemy też prozę i poezję pisarza, świetnego obserwatora, znakomitego stylisty, którego wkrótce pozbyto się z Polski na stałe.
Sam tytuł może wydawać się niektórym dziwny lub co najmniej zastanawiający, mnie np. od razu nasunęło się pytanie - dlaczego 1954?  Przede wszystkim dlatego, że Dziennik 1954 jest kroniką określonego czasu, i to czasu jak na dziennik wyjątkowo krótkiego. Zapiski pisarza nie obejmują nawet okresu jednego roku, dot. zaledwie jednego kwartału, okresu od 1 stycznia do 2 kwietnia 1954r. Stało się tak też dlatego, że rok 1954 był w biografii i twórczości Tyrmanda rokiem przełomowym. Kim był Leopold Tyrmand przed rokiem 1954? Ur. się 16 maja 1920r.  w Warszawie w zasymilowanej rodzinie żydowskiej. Ojciec, Mieczysław Tyrmand, posiadał hurtownię skór. Matka, Maryla Oliwenstein, była jedną z najpiękniejszych kobiet w stolicy. Dzieciństwo i dorastanie Leopolda Tyrmanda upływało w dostatku, lecz nie w bogactwie. Po latach, w Dzienniku 1954, wspominał:
(...)  Uczuciowo wyniosłem z domu niewiele: kochałem mych rodziców, lecz szybko nauczyłem się żyć bez nich, nie odczuwać ani ich potrzeby, ani braku. Dom był dla mnie niegdyś ciepłem i bezpieczeństwem, lecz moje pokolenie w moim kraju wcześnie przekonało się, że dzięki temu, co zwie się w naszych okolicach historią, rodzinne ciepło i bezpieczeństwo trzeba między bajki włożyć. (...) Mój dom rodzinny nie budził we mnie ambicji innych poza powodzeniem finansowym, stąd nigdy nie stanowił dla mnie autorytetu. Dziś tedy myślę o nim z sentymentem, lecz bez przywiązania. Dom rodzinny rehabilitował się, łożąc na naukę i studia. Były to nieudane inwestycje. Skończyłem dobre warszawskie gimnazjum, nie bez upokorzeń na skutek chronicznych zaległości w opłatach, jako nader przeciętny uczeń. (...) Po gimnazjum miałem zostać dobrze zarabiającym architektem i w tym celu udałem się do Paryża, by na tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych osiągnąć zawód i położyć podwaliny pod dorobek. Historia, już wspomniana tu niezbyt pochlebnie, chciała inaczej. Po pierwszym roku studiów, który klasycznie przegłodowałem, żywiąc się frytami i fasolą, moją pracą zarobkową stało się przemytnictwo. Jeśli nie liczyć korepetycji z polskiego udzielanych w gimnazjum zamożniejszym chłopcom, kandydatom na lekarzy i prawników, moim pierwszym znacznym zarobkiem okazało się honorarium za przeprowadzenie kobiety z dzieckiem i pakunkami ciemną nocą przez rzekę Bug, na linii Włodawa - Luboml, czyli od hitlerowców do bolszewików.(...)
Po maturze Leopold Tyrmand  wyjechał do Paryża, żeby w tamtejszej Akademii Sztuk Pięknych studiować architekturę (1938-39). Ten zaledwie roczny pobyt w Paryżu okazał się jednak bardzo owocny - we Francji Tyrmand zetknął się po raz pierwszy z zachodnioeuropejską kulturą i amerykańskim jazzem, co miało głęboki wpływ na jego światopogląd i póżniejszą twórczość. Zobaczył, że można żyć inaczej, można żyć barwnie, być wolnym. I do tego przez resztę życia dążył.  Z początkiem wojny znalazł się w Wilnie. Aresztowany w kwietniu 1941, został skazany na dwadzieścia pięć lat więzienia za „konspirację antylitewską”. Z wybuchem wojny niemiecko-radzieckiej mógł więzienie zamienić na roboty przymusowe. Imał się różnych prac: był robotnikiem i kelnerem, kreślarzem i palaczem, wreszcie marynarzem. W tej ostatniej roli spróbował ucieczki; schwytany w Norwegii, trafił do obozu koncentracyjnego. Pobyt w Norwegii przyniósł Tyrmandowi znajomość języka norweskiego i materiał do pierwszej książki – Hotel Ansgar (Poznań, 1947). 
(...) W Rzeszy - w Moguncji, Wiesbaden, Frankfurcie nad Menem - i w Wiedniu Tyrmand przebywał do połowy roku 1944. Pracował między innymi jako tłumacz i robotnik kolejowy, wiosną 1943 roku był pomocnikiem bibliotekarza we frankfurckim Kulturamcie, a następnie kelnerem w restauracji 'Königshof'. Pod koniec tego roku wyjechał do Wiednia, gdzie pracował w hotelu 'Minerwa' jako posługacz, a do jego obowiązków, jak podaje zachowane zaświadczenie, należało zamiatanie podwórza i trotuarów, a także czyszczenie butów gości hotelowych w godzinach 6:30 - 16:30, z wyjątkiem niedziel'.(...) Dziennik 1954 wersja oryginalna - wstęp Henryka Dasko. 
Losy wojenne rodziny Tyrmanda były dramatyczne -  ojca zamordowano na Majdanku, matka przeżyła i po wojnie wyemigrowała do Izraela. Z rodziny ojca ocalała czwórka rodzeństwa. Cała rodzina matki zginęła w warszawskim getcie. Po powrocie do kraju (1946) Tyrmand pracował najpierw jako dziennikarz w Expresie Wieczornym i Słowie Powszechnym. W latach 1947-49 był członkiem redakcji Przekroju, w roku następnym rozpoczął stałą współpracę z Tygodnikiem Powszechnym. Praca ta skończyła się z chwilą odebrania pisma prawowitym redaktorom i przejęcia go przez Jana Dobraczyńskiego (1953). Ale zmierzamy do tytułowego 1954r. Kim wtedy był Leopold Tyrmand? Wg. mnie po lekturze Dziennika...przede wszystkim był nonkonformistą i to przez duże N. Ale współcześni różnie go odbierali. Dla niektórych był nikim, człowiekiem przegranym, któremu podwinęła się noga. Wariatem, co nie chce zrozumieć dziejowej konieczności i nie bierze udziału w realizacji postulatów socrealizmu. Dla niektórych był barwną postacią Warszawki, cynicznym bikiniarzem w kolorowych skarpetkach, arbitrem elegancji, propagatorem zachodnich nowinek. Dla niektórych był wzorem postawy niezłomnej, człowiekiem, który niedostatek i brak możliwości publikowania przedłożył nad ewentualną karierę i zaszczyty – z lojalności dla swoich przekonań. 
Dlaczego przez wielu uważany był za człowieka o niezłomnej postawie? Z wielu powodów, ale wg. mnie najbardziej jaskrawym tego przykładem może być powód, dla którego stracił pracę w Tygodniku Powszechnym - wraz z całą redakcją – odmówił druku nekrologu Stalina w wersji podyktowanej przez władze. Został wtedy, podobnie jak inni pracownicy Tygodnika obłożony nieoficjalnym zakazem druku. Utrzymywał się z przypadkowych zajęć: korepetycji, pisania reklam i sprzedaży własnych opowiadań na scenariusze filmowe. Tyrmand był człowiekiem z twardym karkiem i twardym charakterem, w żadnym wypadku nie był chorągiewką wiejącą zgodnie z wiatrem komunistycznym. Chyba był jedynym takim człowiekiem (pośród panteonu mniej lub bardziej znanych), jakiego mieliśmy po wojnie. Zastanówmy się - ilu z nas potrafiłoby się w tamtych czasach, w tamtej rzeczywistości nie ugiąć się, wytrwać w swoich poglądach? A Tyrmand wytrwał.  Przy tym był postacią niezwykle barwną - wielbicielem jazzu, kolorów, wolności i życia po prostu. W momencie pisania Dziennika... miał 34 lata i chodził w kolorowych skarpetach, bajeranckich marynarkach oraz w pomalowanym w różne, najdziwaczniejsze wzory krawacie. Działo się to  w czasach, gdy wszyscy mniej lub bardziej pozowali na udręczony lud pracujący miast i wsi lub takim ludem w wręcz byli. Był więc Tyrmand barwnym, na prawdę żyjącym nonkonformistą. I za to cenię jego jedną połówkę, a drugą za świetne pisarstwo i spostrzegawczość. Był także człowiekiem kochającym życie we wszystkich jego przejawach i człowiekiem mającym w nosie co o nim myślą i mówią, m.in. miał szesnastoletnią kochankę, która w dodatku była od niego o głowę wyższa. Wiedziało o tym całe miasto i wszyscy „postępowi pisarze” (jak sam pisze )zazdrościli mu tego i nienawidzili go za to z całej duszy. Tyrmand zerwał z córką Iwaszkiewicza, bo nie zależało mu na karierze w środowisku, którą zapewniłby ewentualny ożenek. Córka Iwaszkiewicza po prostu mu się nie podobała i koniec.Taki był Tyrmand i taki jest Dziennik...
I ja mu zazdroszczę. Czego? Tego, że potrafił żyć tak, jak sam chciał, a nie tak, jak tego od niego oczekiwano.  To ogromny dar, a wolność, którą wybrał jest najważniejsza. Każdy z nas ma wielkie plany, marzenia, ale niewielu ma możliwość i odwagę je realizować i żyć po swojemu. Tyrmand potrafił. I chwała mu za to.
Co moim zdaniem istotne i mówiące wiele o Tyrmandzie, to fakt, iż w trakcie pisania dziennika sam – zależnie od nastroju – postrzegał siebie z różnych perspektyw. Warto zajrzeć do Dziennika 1954 wersji oryginalnej, żeby poznać kilka miesięcy z życia tego niezwykłego człowieka. Na prawdę warto tym bardziej, że wydany przez wydawnictwo MG Dziennik 1954, jak sam tytuł głosi - jest wersją oryginalną, obejmuje całość notatek, jakie Tyrmand prowadził w okresie od 01 stycznia do 02 kwietnia 1954r. Ta wersja jest o wiele bardziej barwna i bogatsza w porównaniu do wcześniejszych wydań. Jeżeli chodzi o życie Leopolda Tyrmanda nie warto czytać wersji nieoryginalnej, to tak jak jedzenie cukierka czekoladopodobnego zamiast czekoladowego. Tyrmand był jak czekolada w 100% i warto o tym pamiętać:). 
Leopold Tyrmand 1958r.
Leopold Tyrmand 1983r.



Łódż przemysłowa, czyli jak zaczęła się potęga miasta.

 Od 29 lipca 1423 r. z woli króla Władysława Jagiełły, Łódź stała się miastem. Początkowo mała osada rolnicza (jak pisałam w ub. tygodniu), zapomniana i niewiele znacząca, z czasem przeobraziła się w poważaną i mające ogromne znaczenie dla całego kraju miasto. Ale jak do tego doszło? Jak powstały w Łodzi fabryki, które wyniosły ją do pozycji znaczącego miasta na ziemiach polskich? 
Wszystko zaczęło się od dnia 18 września 1820r., kiedy to Namiestnik Królestwa Polskiego Józef Zajączek ogłosił zarządzenie, na mocy którego na terenie miast rządowych mogły powstawać osady fabryczne przeznaczone dla tzw. fabrykantów (sukienników, tkaczy, prządków). Taki dekret stworzył warunki rozwoju przemysłu włókienniczego na terenie Królestwa Polskiego. 
Nadanie osadnicze dla Łodzi.
Łódź doskonale nadawała się na zlokalizowanie w jej granicach osady sukienniczej. Składało się na to wiele czynników:
  • dogodne położenie geograficzne zapewniające obfitość wód powierzchniowych na potrzeby technologiczne;
  • łatwy dostęp do materiałów budowlanych (drewno z pobliskich lasów i cegły z licznych cegielni);
  • położenie na trakcie handlowym (Łęczyca - Piotrków). 
Powyższe atuty sprawiły, że w oparciu o zarządzenie z 1820 r. dnia 30 stycznia 1821 r. Komisja Rządowa Spraw Wewnętrznych i policji na wniosek Rajmunda Rembielińskiego - Prezesa Komisji Województwa Mazowieckiego, zezwolił na utworzenie osady przemysłowej w Łodzi. Wkrótce do miasta zaczęli przybywać pierwsi tkacze z Grünbergu (Prusy), a w przeciągu zaledwie pół roku, było już ich w Łodzi kilkunastu. Zachęcające zdają się być warunki, na których przyjmowano nowych osadników. Każdy bowiem, kto dowiódł swych tkackich umiejętności przed burmistrzem miasta i zdecydował się osiedlić w jego granicach, otrzymywał 3-morgową działkę i materiał niezbędny do wybudowania domu, a także pożyczki pieniężne. 
Miasto zaczęło błyskawicznie (jak na owe czasy) rozwijać się. Łódź szybko wyrosła na znaczącą osadę fabryczną. W roku 1826 było w Łodzi 27 majstrów rękodzieła włókienniczego, a po trzech latach liczba pracowników sięga 700 osób a liczba ludności to 4723 osoby w 369 domach. W ciągu 20 lat liczba mieszkańców Łodzi i domów wzrasta czterokrotnie, ilość pracowników fabrycznych dziesięciokrotnie, a produkcji piętnastokrotnie.
9 sierpnia 1828 r. Ludwik Geyer podpisał z Komisją Województwa Mazowieckiego umowę, według której otrzymał pomoc w postaci: terenów budowlanych, zapewnienia pomocy przy budowie i licencję na sprowadzanie przędzy z obniżonym do 2/5 cłem. W zamian zobowiązał się do jak najszybszego uruchomienia dwudziestu warsztatów tkackich i dojścia w ciągu dziesięciu lat do produkcji bawełnianej na stu warsztatach tkackich. Przywieziony z Saksonii majątek nie był wielki. Wystarczył na założenie zakładu z 12 warsztatami tkackimi i kilkoma maszynami drukarskimi.W 1839 r. Geyer uruchomił pierwszą w Łodzi zmechanizowaną fabrykę. Jej maszyny były poruszane przez maszynę parową. Był to nowy etap kariery miasta i początek jego szybkiego rozwoju.
Ludwik Geyer
Nowa fabrykę Geyera nazwano Białą Fabryką. Nazwa pochodziła stąd, iż w  przeciwieństwie do późniejszych budynków fabrycznych była otynkowana. Ludwik Geyer stał się największym łódzkim przemysłowcem swego czasu, a zakład był wzorcowym zakładem tego rodzaju w Polsce. W roku 1839 Ludwik Geyer zainstalował w Białej Fabryce pierwszą nie tylko w Łodzi, ale w całym przemyśle włókienniczym Królestwa Polskiego maszynę parową o mocy 60 KM. Rozpoczęła się w ten sposób mechanizacja przemysłu włókienniczego, zaś dymiący komin fabryczny stał się nieodłącznym elementem łódzkiego krajobrazu.W 1833r. buduje dla swojej rodziny piękny dworek, który obecnie znajduje się przy ul. Piotrkowskiej w sąsiedztwie Białej Fabryki. Obecnie budynek jest własnością prywatną.
Biała Fabryka Ludwika Geyera XIX w.

Biała Fabryka L.Geyera obecnie - centralne Muzeum Włókiennictwa.
Żródło: wikipedia
Dworek, w którym mieszkał Ludwik Geyer wraz z rodziną.
W latach czterdziestych XIX w. fabryka rozwijała się nadal szybko. Ilość wrzecion wzrosła do 20 384, a moc maszyn parowych do 120 koni. Zatrudniała około 700 robotników. Fabryka była kompletnym zakładem prowadzącym wszystkie działy produkcji bawełnianej: przędzalnię, tkalnię, drukarnię, farbiarnię i wykańczalnię. 
Następuje błyskawiczny, masowy napływ taniej siły roboczej po uwłaszczeniu chłopów spowodował żywiołowy i niekontrolowany rozwój tak samego miasta jak i jego przedmieść. Równolegle do do zwiększającej się ilości fabryk wzrastała ilość budowanych domów, okazałych kamienic, rezydencji i gmachów publicznych. Miasto bardzo szybko się rozwija.
Stopniowo Łódź stawała się największym w Królestwie Polskim, a także liczącym się w cesarstwie rosyjskim ośrodkiem produkcji bawełnianej. Po przewrocie technicznym w latach 60-tych XIX w. przedsiębiorstwa włókiennicze wkroczyły w okres przyspieszonych zmian strukturalnych. Powstawać zaczęły wielowydziałowe, wielkie wysoko zmechanizowane zakłady, oparte o kapitały krajowe lub zagraniczne - zwłaszcza francuskie, belgijskie, angielskie i niemieckie.Nie mniej prężny był rodzimy przemysł lniarski, dziewiarski, pasmanteryjny, pończoszniczy, jedwabniczy oraz inne gałęzie wytwórczości, które zaspakajały potrzeby ludności i przemysłu włókienniczego. Produkowano tu m.in. dywany, plusz i aksamit (Teodor Finster, Juliusz Fial), kapelusze (Karol Goeppert), meble (Wilhelm Thiede, Robert Schulz), zegary (Lej Chmielewski, Ernest Bartuszek). Rozwijał się także przemysł spożywczy - powstawały piekarnie, młyny, wytwórnie octu, olejarnie oraz przedsiębiorstwa wyrabiające wyroby cukiernicze i alkoholowe, miód i napoje, a także browary (Karol Anstadt, Gustaw Keilich, Bracia Gehlig). Dla włókiennictwa części do maszyn, a z czasem i krosna, produkował przemysł metalowy (Józef John, Bracia Lange, Ewald Kern).
Rozwijaja się także inne dziedziny życia, gospodarki w mieście. W 1863r. drukarz Jan Petersilge uzyskał zezwolenie na wydawanie pierwszej gazety polsko - niemieckiej Łódzkie Ogłoszenia - Lodzer Anzeiger. Wychodziła ona 2x w tygodniu i zamieszczała głównie ogłoszenia urzędowe oraz handlowe, przemysłowe i prywatne. W 1965r. gazeta zmieniła tytuł na Lodzer Zeitung - Gazeta Łódzka. Zwiększyła tym samym częstotliwość i tematykę. Zaczęły się w niej ukazywać przedruki tekstów politycznych z gazet warszawskich oraz artykuły o różnej tematyce.

Ale nie samą pracą człowiek żyje...jednak życie kulturalne mieszkańców Łodzi w tym okresie nie było jeszcze zbyt bogate. Organizatorami pierwszych imprez kulturalnych były głównie zgromadzenia rzemieślnicze, a także zamożni imigranci. W 1844r. powstaje w Łodzi pierwszy teatr. Bardzo często w Łodzi występowały wędrowne trupy teatralne. Istniały także 2 teatry amatorskie. Miasto rozwija się. Procesom rozwoju sprzyjała rozbudowa kolejnictwa na ziemiach polskich i rosyjskich, protekcyjna polityka celna władz petersburskich, wyjątkowy rozwój instytucji kredytowych oraz niezwykle chłonne rynki zbytu w samej Rosji. Łódź - metropolia europejska od 1869 r. posiadała gazownię i oświetlenie ulic latarniami gazowymi, od 1883 r. sieć telefoniczną, od 1898 r. tramwaje elektryczne (pierwsze w Królestwie Polskim) oraz powstałą w 1907 r. elektrownię miejską (w latach 80-tych działały już elektrownie zakładowe). 
Jednak mimo początkowej potęgi, prekurstorstwa i błyskawicznego rozwoju, Ludwika Geyera dopada postęp... kryzys przedsiębiorstwa Ludwika Geyera rozpoczął się w latach pięćdziesiątych. Przyczyny były wielorakie. Przemysłowiec wierząc w długotrwałą koniunkturę nie zachował niezbędnej ostrożności. Na przedsiębiorstwie ciążyły długi zaciągnięte na budowę i rozwój, a znaczną część zysków właściciel przeznaczył na budowę dwóch rezydencji w Łodzi oraz inwestycje w majątki ziemskie. Inwestycje te nie okazały się tak pomyślne jak fabryka. W majątku w Rudzie Pabianickiej Geyer wybudował cukrownię i gorzelnię. Inwestował również w cukrownię w Tursku i wybudował tam młyn parowy. Niedopilnowane i źle zarządzane przedsiębiorstwa pochłonęły duże sumy i naruszyły kondycję finansową Geyera. Sytuację pogorszył jeszcze pożar fabryki w 1853r. . Gdy na łódzkim horyzoncie pojawiła się nowa fabrykancka gwiazda, a mianowicie Karol Scheibler, który uruchomił w 1855r.ogromną przędzalnię, Ludwik Geyer nie miał już zasobów na równorzędną walkę konkurencyjną.
Ale o Karolu Scheiblerze i bogactwie przemysłowców łódzkich w następnej części:).
Dla Geyera rozpoczął się trwający około dziesięciu lat powolny upadek. Bank Polski domagał się zwrotu pożyczek. Sytuację pogarszało to, że Geyer tracąc płynność finansową oszczędzał na asekuracji budynków, maszyn i towarów, co z kolei powodowało brak zabezpieczeń dla Banku. Prawdziwą klęską dla Geyera był wybuch wojny secesyjnej w 1861 r. Wynikły z zahamowania wywozu bawełny ze Stanów do Europy głód bawełniany, mogli przetrwać tylko przedsiębiorcy o ustabilizowanej pozycji finansowej. Do takich nie należał już Ludwik Geyer. Jego kłopoty pogłębiła jeszcze skłonność do działalności spekulacyjnej. Wykorzystując fakt występującego, na początku sześćdziesiątych lat XIX w., niedoboru monety zdawkowej  w Królestwie, fabrykanci wydawali robotnikom tak zwane bony. Fabryka gwarantowała ich wartość i wykup. Geyer mając kłopoty finansowe wydał ogromne ilości bonów ( na kwotę kilkudziesięciu tysięcy rubli). Kupcy, znając sytuację przedsiębiorcy, odmawiali honorowania bonów Geyera w ich nominalnej wartości, a to prowadziło do masowych żądań wykupu bonów.
Broniąc się przed bankructwem Geyer próbował uzyskać pomoc władz rosyjskich. Oskarżał urzędników Banku Polskiego o celowe dążenie do zniszczenia jego zakładów jako osoby niemile widzianej przez Polaków. Sugerował, że chcą oni doprowadzić do pozbawienia robotników pracy aby pozbawionych chleba zapędzić do szeregów powstańcych (z listu do gubernatora wojennego Łodzi). Przypominał swoją lojalną postawę w czasie powstania listopadowego. Starania te nie odniosły skutku i w 1863r. stanęła przędzalnia, a w następnym pozostałe działy fabryki. Zadłużony, nękany procesami i egzekucjami Ludwik Geyer umarł jako bankrut 21 października 1869 r. Pochowany na Starym Cmentarzu w Łodzi.
Grobowiec Ludwika Geyera na Starym Cmentarzu w Łodzi.
Pomimo zakończonej ostatecznie upadkiem kariery fabrykanckiej, poczesne miejsce Ludwika Geyera w historii Łodzi i przemysłu polskiego jest niezaprzeczalne. Jego przedsiębiorstwu Łódź zawdzięczała w pewnej mierze swój rozwój w latach 1830-60. Wprowadzając ulepszenia techniczne, nowe maszyny (szczególnie parowe), przyczynił się do rozwoju przemysłu w Polsce.
Twórcy Łodzi przemysłowej: W.I. Pieńkowski, L. Geyer, L. Grohman, J. Heinzel, E. Herbst, H. Konstadt, L. Meyer.
Panorama Łodzi - połowa XIX w.

sobota, 24 marca 2012

Godzina pąsowej róży. - Maria Kruger

Wydawnictwo  Siedmioróg, Okładka miękka, 238 s., Moja ocena 5/6
Po książkę sięgnęłam za sprawą Sardegny i jej wyzwania Trójka e-pik. To była bardzo miła (choć momentami żdziebko infantylna) lektura i swoista podróż w przeszłość - głównej bohaterki i moja. Dlaczego moja? Dlatego, że była to moja ukochana książka w dzieciństwie (trochę lat temu to już było:) ). Pamiętam, jak dziś, na Boże Narodzenie w Wigilię rano władze PRL emitowały w TVP 1 film, który jest bardzo wierną adaptacją książki. Film powstał w 1963r., a ja do tej pory ilekroć mam okazję go obejrzeć robię to z prawdziwa przyjemnością. Główną bohaterkę, która przenosi się w czasie zagrała wspaniale Elżbieta Czyżewska. A psotną cioteczkę, a raczej cioteczną babkę przez, którą wszystko się wydarzyło - Lucyna Winnicka.
Ale może kilka słów o treści książki, dla tych, którzy jej nie znają...chociaż tak szczerze, to wierzyć mi się nie chce, że ktoś może jej nie znać.
Główną bohaterką jest Anda, czyli Ania niesamowicie zbuntowana nastolatka, która ma za nic obowiązujące reguły. Mieszka ze swoją rodziną w kamienicy na ulicy Rakowieckiej. Jest typowym dzieckiem swojej epoki - nosi spodnie, tańczy rock and rolla i marzy o karierze pływaczki. Pewnego dnia, gdy chce uniknąć kary, cofa wskazówki starego holenderskiego zegara, który należał do jej babki. Następnego dnia, zamiast w spodniach, budzi się w białych, sięgających łydki, perkalowych majtkach z falbankami - przenosi się w czasie do roku 1880. Później popełnia już jedną gafę za drugą. Czuje się skrępowana nie tylko długą suknią, gorsetem i kapeluszem, ale także tym, że najwyraźniej żyjąca w tych czasach cała jej rodzina, wciąż zwraca jej uwagę na nieodpowiednie słownictwo i zachowanie, rodem z XX w. Z drugiej strony Anda nie potrafi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, nie w smak są jej sztywne zasady i starodawne obyczaje, zupełnie nie przystające do żywiołowego temperamentu dziewczyny. Za wszelką cenę pragnie ona odszukać stary zegar, by móc powrócić do czasów, w których wszystko było jej wolno, a zachowania nie krępowały dziwaczne konwenanse. Przeżywa mnóstwo zabawnych przygód. Gorąco polecam lekturę książki. Naprawdę wciąga, i to niezależnie od wieku - może zainteresować i nastolatki, i starszych już czytelników.

Autorka Godziny pąsowej róży - Maria Krüger urodziła się w Warszawie i tutaj - w okresie międzywojennym - ukończyła gimnazjum im. M. Konopnickiej oraz wyższe studia. Startuje w dziennikarstwie, specjalizując się w reportażu literackim, a jednocześnie zaczyna pisać dla młodzieży ("Płomyk"). Okupacja tylko pozornie przerywa tę pracę. Przecież wojna musi się kiedyś skończyć i znów ukazywać się będą polskie wydawnictwa. Z pisanych w tym okresie po kryjomu książek ocalały rękopisy dwóch wydanych później powieści: Szkoły narzeczonych i pisanej wspólnie z Haliną Bielińską Petry. Ukazują się też dalsze prace, m.in. Karolcia, Klimek i Klementynka, a także Godzina pąsowej róży. Jak powstała ta tak bardzo popularna powieść, która doczekała się szeregu wydań i przekładów, a także ekranizacji? Film w reżyserii Haliny Bielińskiej otrzymał trzy wielkie nagrody na międzynarodowych festiwalach: w Wenecji (Złoty Lew), w Vicenza i w Cannes, gdzie nagroda była wynikiem plebiscytu studiującej młodzieży.
W czasie deszczowych wakacji, spędzanych w starym dworze w okolicach Krakowa, autorka natrafiła na ozdobnie oprawny rocznik czasopisma "Bluszcz" z roku... 1880. Ideały ówczesnej mody - damy cienkie w pasie jak osy, ogoniaste suknie, dziwaczne kapelusze, bielizna zdobiona hafcikiem i falbankami, wzory robótek, przepisy kuchenne, powiastki umoralniające... Jakże w tej epoce ściśniętych gorsetami podlotków, ubranych w suknie do kostek i wyszywających na kanwie pantofle, czułaby się współczesna dziewczyna? 

piątek, 23 marca 2012

Trucizną mnie uwodzisz. - Jennifer Clement

Premiera 25 kwietnia. Taka mała zapowiedż, jak mi się wydaje (na nosa:) świetnej książki. Książka z Meksykańskiej serii Wydawnictwa Mała Kurka, z tej samej serii, z której pochodzą zrecenzowane przeze mnie poniżej Niewyznane grzechy siostry Juany.
Emily Neale - zwykła, młoda dziewczyna mieszka wraz z ojcem na przedmieściach Mexico City. Kolekcjonuje historie kobiet – morderczyń. Z wycinków prasowych tworzy katalog zbrodni. Zadziwia wiedzą na temat świętych.
Wychowywała się bez matki, która pewnego dnia zniknęła w trakcie zakupów na hałaśliwym targu. Dzieciństwo minęło jej wśród encyklopedii i leksykonów. Troskliwy ojciec starał się zastąpić oboje rodziców, a przełożona sierocińca pod wezwaniem świętej Róży z Limy - siostra Agata - delikatnie i z czułością wspomagała go w tym zadaniu. 
Kiedy przed drzwiami jej stuletniego domu staje kuzyn Santiago….wyznania miłosne stają się błogosławieństwem i klątwą jednocześnie.
Poczuj meksykańskie słońce, zobacz kolory pełne jaskrawego życia, oddychaj zapachem melonów....
Zapowiada się nieżle:)

Niewyznane grzechy siostry Juany. - Kyra Galvan

Wydawnictwo Mała Kurka Tytuł oryginalny: Los Indecibles Pecados de Sor Juana, Okładka miękka, 239 s., Moja ocena 5,5/6
W powieści mamy 2 bohaterki, obie jednakowo ważne - Laurę Ulloa, doktorantkę z Meksyku i tytułową siostrę Juanę Inés de la Cruz. Pewnego dnia Laura przypadkowo znajduje w Generalnym Archiwum Indii Zachodnich w Sewilli nieznane manuskrypty spisane prawdopodobnie przez Isabel Maríę de San José, siostrzenicę Sor Juany. 
Od razu nasuwa się pytanie - kim była Sor Juana? Dla części mieszkańców Europy może być osoba bardzo mało znaną lub nawet w ogóle nie znaną. Tymczasem dla mieszkańców Meksyku i krajów ościennych była i jest osobą niezwykle ważną, nazywana jest Meksykańskim Feniksem, Dziesiątą Muzą i niezrównaną poetką z Ameryki. Możemy ją śmiało porównać do wieszcza, do prekursora, do osoby wyprzedzającej swoją epokę. Urodziła się 12.11.1651r. zmarła w 1695r. Juana była kobietą wyznająca bardzo kontrowersyjne, jak na ówczesne czasy poglądy. Była bardzo inteligentna, a przy tym była bardzo piękną kobietą.
Juana, jako młoda dziewczyna.

Już jako dziecko zaczęła pisać pierwsze utwory literackie; w wieku 14 lat stała się znana z powodu urody, wiedzy i talentu poetyckiego oraz ciętego języka. Zwróciła na nią uwagę i zaopiekowała się nią żona wicekróla Meksyku. Dzięki temu Juana mogła dalej się rozwijać. Pisała coraz więcej. Eseje, farsy, listy do dziś zachwycają subtelną erudycją i ironią, a sonety miłosne zachwycają głębia i namiętnością. Na cały ówczesny świat słynęła z kontrowersyjnych poglądów i ciętego pióra. jej twórczość bardzo często o zgrozo podważała porządek ówczesnego świata, obalała mity i wyszydzała możnych oraz dostojników kościoła. Pragnęła uczyć się i wiedzieć coraz więcej, zgłębiać tajniki wiedzy w każdej niemal dziedzinie, co w XVII w. jeżeli chodzi o kobiety było nie do pomyślenia. 

Jednak nieoczekiwanie dla wszystkich Juana wstępuje do klasztoru, żeby za zamkniętą bramą spędzić resztę życia.  W 1669r. wstępuje do zakonu hieronimitek, w którym pozostaje do śmierci.Jednak nadal poświęca się nauce, poezji, pisze, głosi swoje poglądy. Uważa m.in., że poprzez poświęcenie się nauce człowiek przybliża się do Boga. Pisze kolejne poezje oraz prozę, m.in. dramaty i komedie. W swoich utworach nadal występuję przeciwko niesprawiedliwości świata, poniżaniu kobiet, biedzie. Jej najważniejsze dzieła to: Neptuno Alegórico (1680), Carta Athenagórica (1690), esej autobiograficzny Respuesta a Sor Filotas de la Cruz (1691) i poemat Primer sueño.
Bardzo szybko Sor Juana staje się w ojczyżnie i krajach ościennych postacią niemal mityczną o nieskazitelnym wizerunku. Do dziś pozostaje dla Meksykanów wieszczem, najważniejszą kobietą w historii, ustępuje moim zdaniem tylko Matce Boskiej z Gwadelupy. 

Ta inteligentna i piękna kobieta swe życie poświęciła nauce i pomocy najuboższym. Takie jest przynajmniej oficjalne zdanie historyków. Jednak pewnego dnia Laura odnajduje w/w zapiski siostrzenicy Sor Juany. Odkrycie Laury nosi wszelkie znamiona sensacji. Odnalezione wspominki mogą rzucić światło na tą część życia Sor Juany, o której niewiele wiadomo i zrewidować sądy jej biografów. 
Wszystko jest tylko odbiciem, pamiętaj o tym, wszystko co oglądamy jak w lustrze, odwrócone. W tym cytacie widać to oblicze siostry Juany, które odkrywa Laura i chciała nam pokazać autorka książki. Nie zawsze osoba, którą postrzegamy za idealną musi być tylko  wzorem cnót. A jak było z Sor Juaną i co z tego wynikło, to już dowiecie się po lekturze książki, do czego zachęcam gorąco, ponieważ pozycja jest na prawdę tego warta. A dzieje się oj dzieje...Między Laurą a Isabelą zaczyna toczyć się przedziwny dialog. Rozgwieżdżone niebo z traktatów astronomicznych Sor Juany zdaje się być tym samym sklepieniem, w które wpatruje się Laura, nie zdając sobie sprawy, że została wciągnięta w intrygę przekraczającą stulecia. Tempo akcji niespodziewanie rośnie i takie pozostaje z niewielkimi przerwami, aż do końca książki. Czy Laurze uda się odkryć dlaczego Święte Oficjum szukało obrazu pędzla mistrza Cristobala de Villalpando? Jaki związek mogło mieć zaginione płótno z osobą znamienitej hieronimitki? Dlaczego Święte Oficjum tak interesowało się Sor Juaną? Jak zakończy się walka Laury z żyjącymi potomkami Sor Juany, którzy za wszelką cenę chcą utrzymać idealny wizerunek przodkini i nie dopuścić do ujawnienia tajemnicy? Odpowiedź kryje się w zapomnianych manuskryptach i w książce Kyry Galvan.
Kyra Galván, meksykańska poetka, w tej powieści debiutuje, jako powieściopisarka wzięła moim zdaniem na siebie bardzo trudne zadanie ukazania prawdziwych (a nie pod publiczkę, jak to na przestrzeni wieków czyniono) realiów zakonów żeńskich XVII wieku z perspektywy kobiety, zdolnej i chcącej kontynuować naukę, która nie miała innego wyboru jak tylko przywdziać habit. W taki jedynie sposób mogła zamknąć usta społeczeństwu oraz zadość uczynić własnym ambicjom i marzeniom. 
Niektórzy zarzucają książce bardzo słabą warstwę współczesną dot. Laury, ale to moim zdaniem nieprawda i najzwyczajniejsze czepianie się:). A poza tym wątek Laury, choć nie neguję, że ważny, jest w książce wątkiem, jakby pobocznym, dodatkowym. Główny wątek dot. jednak Sor Juany. Ja skupiłam się na tym właśnie wątku i lektura była prawdziwą przyjemnością.
Co mnie jeszcze w tej książce urzekło? Niesamowicie szczegółowe i plastyczne opisy - miejsc, zdarzeń, osób, strojów etc. Miało to o tyle duże znaczenie, że wydawało mi się, jakbym przeniosła się do XVII - wiecznego Meksyku. Takie opisy to ogromna zaleta. Czytając książkę w niektórych momentach, jakby utożsamiałam się z Laurą.  Listy siostrzenicy Sor Juany od początku wywarły na mnie ogromne wrażenie, podobnie, jak na Laurze. Miałam okazję poznać rzeczywistość Sor Juany widzianą oczami siedemnastowiecznej nastolatki, jej siostrzenicy. Z jej zapisków poznajemy ówczesny świat, poznajemy ludzi z krwi i kości, poznajemy ludzi takimi, jacy byli, a nie takimi, jakich chce ich przedstawiać niejednokrotnie wygładzona historia.Warto poznać Sor Juanę i przeczytać książkę Kyry Galvan.
Oryginalna okładka.




środa, 21 marca 2012

Tropiciel. - James Patterson

Wydawnictwo Albatros, Tytuł oryginalny: Cross country, Okładka miękka,392 s., Moja ocena 4/6
Jest to czternasta pozycja z doskonałego (jak dla mnie - dotychczas) cyklu powieści Pattersona o czarnoskórym detektywie i psychologu Aleksie Crossie, jednym z najpopularniejszych i najbardziej lubianych stróżów prawa w całym literackim panteonie.
Akcja rozpoczyna się na prawdę ostro. Brutalne morderstwa wstrząsają opinią publiczną USA. Ofiary są w okrutny sposób dręczone i żywcem palone. Jedno z morderstw dotyka bezpośrednio Crossa. W jednej z dzielnic Waszyngtonu ofiarami krwiożerczej bandy psychopatów pada cała rodzina – mężczyzna, kobieta oraz troje dzieci. Alex Cross przeżywa szok, gdy okazuje się, że jedną z ofiar jest Ellie Randall Cox, jego wielka miłość z dawnych studenckich czasów… Okazuje się, że masakra w Georgetown była tylko początkiem czarnej serii. Przed meczetem ginie wraz z rodziną Ghedi Ahmed, brat ważnego członka Al.-Kaidy, zabójcy z zimną krwią obcinają ofiarom głowy. Z kolei w nocnym klubie ginie syn ambasadora Nigerii w Stanach Zjednoczonych. Policyjna obława kończy się kolejna tragedią - eksploduje stacja benzynowa, jest kilkoro zabitych. Cross poprzysięga za wszelką cenę pomścić śmierć przyjaciółki. Tuż przed śmiercią Elli wróciła z Nigerii, w której zbierała materiały do publikacji o przemocy na Czarnym Lądzie. Czy była tylko przypadkową ofiarą, czy coś łączyło kobietę z kolejnymi zamordowanymi? CIA odmawia udzielenia informacji na temat przestępców. Cross odkrywa, że za aktami przemocy stoi człowiek posługujący się pseudonimem Tygrys, przywódca bandy młodocianych degeneratów. Dla Alexa Crossa dopadnięcie go to sprawa osobista. By osiągnąć cel, detektyw wyrusza do Afryki, a ta rządzi się innymi prawami niż Stany. I tu zaczyna się cała akcja, która (co trzeba sprawiedliwie autorowi przyznać) pędzi jak szalona, nie zwalania aż do ostatniej strony; pędzi tak, że momentami wydaje się to, aż nieprawdopodobne.
Książkę (jak to u Pattersona) czytało mi się bardzo dobrze, akcja wciąga. Treść jest napisana przystępnym językiem, a krótkie rozdziały sprawiają, że szybko się ją czyta, ale wątek jest odrobinę naciągany i znacząco odbiega od standardu, do którego przyzwyczaił nas autor. Mam takie nieodparte wrażenie, jakby Patterson tą konkretną pozycję pisał odrobinę na siłę, jakby wcześniej  wyeksploatował się odnośnie przygód Crossa. Napisał wciągające czytadło i nic więcej. A poprzednie książki tego autora przyzwyczaiły mnie do odrobinę wyższego poziomu. Tropiciel jest z gatunku tych książek, które się doskonale czyta, relaksuje przy nich, ale po odłożeniu książki na półkę, błyskawicznie o niej zapomina.Warto po tą książkę sięgnąć, ale nie warto oczekiwać jakiejś porywającej, godnej zapamiętania lektury.
Mimo tej wpadki, James Patterson nadal jest jednym z moich ulubionych pisarzy. Mam nadzieje, że kolejny tom przygód Alexa Crossa, po który sięgnę będzie lepszy niż Tropiciel, że dawny Cross i dawny styl pisarski Pattersona powrócą. 
Caly cykl z Andrew Crossem liczy 20 powieści !!!! Z tego co się doliczyłam w Polsce wydano 15 tomów, a przede mną jeszcze lektura w ub. roku wydanego Procesu Alexa Crossa. Tego tomu jeszcze nie mam na półce, ale będę na niego polować w antykwariacie; zdecydowanie szkoda mi wydawać ponad 30zł. na książkę w księgarni wziąwszy pod uwagę ostatnie dokonanie Pattersona.